niedziela, 8 marca 2020

Atmosfera – 2

     W weekendy Jabłko Magdaleny przechodziło oblężenie.

     Do lokalu ciężko było nie trafić, jeśli człowiek był głodny i akurat znajdował się blisko centrum. Neon, który dumnie obwieszczał, co można znaleźć w Jabłku był widoczny chyba z kilometra. Na początku miejscowi zajrzeli z ciekawości, z nadzieją na zmieszanie dziwactwa ciotki z błotem, lecz szybko przekonali się, że "to dziwne/śmieszne coś bez mięsa i nabiału jest nie tylko jadalne", kuchnia ciotka była fenomenalna i każdy jeden z tych sceptycznych dupków dałby się teraz pokroić za dokładkę swojego ulubionego dania w wersji Magdaleny (chociaż buraków nie brakowało).

     Z turystami było prościej, a sprawę zdecydowanie ułatwiło umieszczenie ich lokalizacji z porządnym opisem w google maps, na co Dawid naciskał od długiego czasu. Raz nawet właścicielka znalazła się w jakimś magazynie dla początkujących i innowacyjnych restauratorów oraz lokalnej gazecie.

   Zgodnie z umową pracował cały dzień bez zająknięcia, za darmo. Drugi rok z rzędu, co oznaczało, że ciotka prawdopodobnie wykorzystuje wstydliwą determinację Dawida do granic możliwości.

    Bałem się, iż bez wsparcia rodziny niczego nie uda mi się osiągnąć, dlatego zawarłem wyjątkowo niekorzystną umowę ze swoim ojcem i Magdaleną. Nie, żebym w tym pierwszym przypadku miał wielkie pole do działania... Pewnie dziękowała wszystkim wegańskim bożkom czy cokolwiek tam czciła na boku, za upartość szwagra i uprzykrzanie mi życia przez jego wygórowane ambicje oraz groźby wydziedziczeniem. Nastoletnie życie ssie.

    Jakiś czas temu nastąpiła kolejna zmiana w wykonywanych przeze mnie funkcji. Kelnerowanie od dziesiątej rano do wpół do pierwszej zakończyła dwugodzinna przerwa na obiad. O trzeciej pomagałem Monice, baristce wydawać kawy i bubble tea, a za dwadzieścia szósta byłem zmuszony warować przy kasie.

    Od stania bardziej niż od lawirowania między stolikami bolały mnie nogi, a ramiona i szyję miałem cholernie spięte ze sztywności i wytworności prostych pleców. Przynajmniej nie groził mi krzywy kręgosłup. Wszyscy w rodzinie byli tym uszczęśliwieni, poza mną i dla jasności - mówię o pomaganiu w Jabłku.

    Robiłem to z konieczności żeby wygrzebać się z tony gówna, w którym zagrzebał mnie ojciec począwszy od najdrobniejszych wyborów związanych ze szkołą, aż po życie zawodowe. Może nawet prywatne. Kto wie, czy nie wyda mnie za anestezjologa czy innego lekarza jakiejkolwiek płci, tak długo jak będzie to oznaczało kolejnego medo-świra w rodzinie.

    Dzisiaj Magdalena pozwoliła mi wyjść wcześniej żebym pouczył się na nadchodzący test z chemii. Rząd szmat zapisanych wściekle czerwonym długopisem z tego przedmiotu wyglądałby ładnie, gdyby tylko dotyczył kogoś innego, a nie przedstawiał opinii nauczycielki na temat absorbowanej przeze mnie wiedzy.

    Wzdrygałem się na samą myśl o wtorku. Dotąd korepetycje przynosiły mierne skutki. Nawet dobrze mi szło rozwiązywanie reakcji przy korepetytorze, ale w szkole trybiki w moim mózgu przeskakiwały do strefy zimnego potu i lęku, bo zadania wyglądały jak coś sprowadzonego z kosmosu.

    Już wiedziałem, co będę porabiał po powrocie do domu. Sobotni wieczór nabierze obrzydliwie zniechęcającej aury: zero oglądania seriali, tępego scrollowania na facebooku lub inście, wkurzania Dominika przez wideorozmowę, żadnego nowego rozdziału komiksu. Chemia, chemia i jeszcze raz chemia. Bałby się odejść od biurka żeby się lenić, matka na pewno będzie go sprawdzać. Magdalena zawsze dawała siostrze cynk, że jej syn wychodzi przed ustaloną porą.

    W przypływie frustracji przypomni sobie każdy moment, gdy mógł pokazać środkowy palec tym wybrednym, nadąsanym fiutom i odreagować chociaż trochę. Zmarnowany z powodu zapasu cierpliwości, jaki musiał w sobie wyhodować od samych początków w lokalu.

    Z drugiej strony godziny w kawiarni były świetną okazją do swobodnej obserwacji wszelkiej maści dziwaków, a to do powstawania w mojej głowie opowieści z potencjałem. Żałowałem, że nie miałem czasu spisywać tych pomysłów. Gdy coś raz wpadło mi do głowy, ciężko było powstrzymać się od stawiania monumentalnych budowli ze słów.

    Co chwila zerkałem na zegarek, odliczając minuty do wyjścia. Stała klientka, Penelopa próbowała wciągnąć mnie w rozmowę pod pretekstem niezdecydowania w kwestii wyboru deseru, jednak byłem zbyt zmęczony, by odpowiadać pełnymi zdaniami czy dawać swoje aktorskie popisy udając zainteresowanie historią o tym, jakie wiodła życie jako hrabina na Mazurach.

    I równie szybko, jak straciła mną zainteresowanie przy gablocie ze słodkimi wypiekami ciotki przystanęła następna ofiara Penelopy. Uchwyciła go sękatymi palcami za rękę, sprawiając niewinne wrażenie, iż potrzebuje podtrzymania.

    Chłopak był chyba w tym samym wieku, co ja i uśmiechał się w sposób, który zwykle potrafiłem sobie tylko wyobrazić - po części tajemniczo i trochę rozbrajająco, jakby znał czyjąś słodką tajemnicę, a przy tym zupełnie niewymuszony podczas słuchania paplaniny staruszki. Przeskakiwał zielonymi oczami na przemian na Penelopę i, zdaje się na chałwę migdałową, a przy tym drugim rozpalało się w nich coś pożądliwego. Widziałem to po sposobie, w jaki koncentrował swoją uwagę i oblizywał wargi.

     Gdyby nie te detale, z daleka nadałbym mu etykietę typowego szczypiora, na którego dręczenie pokusiłoby się sporo osób - wysoki, chudy, pewnie słabowity, niepoprawny mól książkowy albo gamer, ale, cholera, teraz nie mogłem oderwać wzroku od tych ciemnych i lekko kręcących się na czole włosów oraz zaczerwienionego z zimna nosa.
     No proszę, odezwała się moja gejowska część.

– Dawid? Możesz już iść.

Obok mnie wyrosła Jagoda ze swoim dobrotliwym uśmiechem. O Boże.

– Jeszcze pięć minut – mruknąłem.

    Czułem jej zdziwienie bez patrzenia na nią. W duchu zacząłem się modlić aby Penelopa dała chłopakowi już spokój. Nie widziałem go tutaj wcześniej, chociaż istniała szansa, iż przychodził do kawiarni w tygodniu. W każdym razie - nie wróżyłem nam ponownego spotkania, dlatego chciałem zaspokoić ciekawość i usłyszeć brzmienie głosu posiadacza wszystkowiedzącego uśmieszku.

     Jasne, teraz sam brzmię jak sentymentalny idiota. Niech będzie.

– Wiesz, że możesz do nich podejść? – szepnęła konspiracyjnie wciąż stojąca przy mnie Jagoda. Była jakieś piętnaście lat starsza, ale ubierała tak, jakby uważała nas za rówieśników. Różowy cienki sweterek, dżinsy z dziurami, masa pobrzękujących bransoletek na nadgarstkach, długie kółka w uszach, mocno podkreślone oczy i stado kolczyków na ładnej twarzy. Żywa abstrakcja.

– Nie mogę.

     Zachichotała, klepnęła mnie w ramię i rzuciła, że w takim razie idzie jeszcze na dymka.

     Podbijanie do dziewczyn to jedno i nie jest tak skomplikowane, jak próba obczajania drugiego faceta. Za to można dostać w zęby, a o swoje bardzo się troszczyłem.
     Zmrużyłem oczy, obracając w głowie możliwe scenariusze. To nie tak, że zamierzam zapytać prosto z mostu: wolisz chłopców czy dziewczyny? Albo: masz ochotę zaczekać aż skończę pracę?

     Nie byłem nieśmiały, ale od jakiegoś czasu czułem się niezręcznie za każdym razem, kiedy podobała mi się osoba tej samej płci. Jakbym w istocie robił coś diabolicznego stwierdzeniem, że ktoś jest atrakcyjny. Nie zrozumcie mnie źle, nikt nie miał nic przeciwko mojemu biseksualizmowi. Po prostu zbyt wiele naczytałem się artykułów o ostatnich wypowiedziach top biskupów o tęczowej zarazie, homolobby i potępieniu (razem z wtórującym im starym ludziom, którzy ni cholera nie mieli nawet pojęcia, co oznacza pojęcie heteroseksualizmu) a jakby tego było mało telewizja zaczęła przeistaczać się przez pisowskich polityków w arenę walk z wymyślonym wrogiem. Rzygać się od tego wszystkiego chciało.

     Wywróciłem oczami i przemieściłem się w lewo, w stronę szklanej lady z brownie, kruchą tartą z solonym karmelem, ciastem marchewkowym, sernikiem matcha, donutami i chałwą.

     Jagoda miała rację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz