wtorek, 31 grudnia 2019

Szczęśliwego nowego roku!

Odwagi dla wszystkich, którzy będą jej potrzebować by walczyć o siebie i o to, kogo kochacie.
Bo miłość zawsze zwycięży.


sobota, 24 sierpnia 2019

Atmosfera – 1

     Śnił o prześladujących go z sczerniałych i rozpadających się sylwetkach. Gięły się przy sobie, roznosząc echo tego samego znajomego szeptu, który dosadnie opisywał to, co mu zrobią, gdy go dopadną. Jeden – będący najbliżej – pełen jadu w oczach wyciągał w jego stronę nieproporcjonalną dłoń zakończoną szponami.
     Był milimetry od uchwycenia Adama i rozszarpania na strzępy, kiedy w nieprzeniknionej otchłani rozległ się charakterystyczny ciąg wibracji. Znajomej wibracji. Sylwetki zamarły jak po wciśnięciu pauzy. 
     Adam zamrugał kilkakrotnie odpędzając wielobarwne mroczki latające przed zieloną tęczówką. Leżał na plecach, wbijając wzrok w bielutki sufit. Tak inny od tego z poprzedniego mieszkania – tam góra była w przeważającej większości pożółkła, z zaciekami i z odłażącym tynkiem w kilku miejscach. Wszystko tu było takie czyste i nienaturalne, nadal nie mógł uwierzyć, że od teraz może mieszkać w tak… Ludzkich warunkach.
     Przeprowadził się tu z matką dwa tygodnie temu. Samo mieszkanie należało do nowego faceta jego matki, Justyny. Jeżeli dobrze pamiętał, postawny, zdający się na wyjątkowo surowego mężczyzna pracował w jakiejś dobrze prosperującej firmie architektonicznej, więc mógł sobie pozwolić na tego rodzaju lokum – z trzema sypialniami; najbardziej przestronną zajmowaną przez Justynę i Andrzeja, bo tak miał na imię jego przyszły ojczym oraz dwiema mniejszymi, aczkolwiek równie uroczymi i sąsiadującymi ze sobą – Adama, a także mającym dotrzeć pod koniec następnego tygodnia, Adriana, chrzestnego syna Andrzeja, który dotąd mieszkał w Londynie.
     Nie miał pojęcia, po co ktoś miałby wracać z fantastycznego Londynu do brudnej, biednej Polski, ale nie wnikał. Z rozmowy między mamą, a Andrzejem wywnioskował tylko tyle, iż nowa osoba mająca z nimi mieszkać ma pomagać przy nowym Wrocławskim projekcie, dlatego zamieszka u nich na najbliższe trzy, góra cztery miesiące.
     Dla Adama ta część była mało istotna. Wciąż żył wydarzeniami z przed kilkunastu godzin, kiedy usłyszał walenie do drzwi mieszkania. Pospiesznie wyłączył wibracje budzika w starej komórce i odrzucił na bok lepiącą się do jego bladej skóry kołdrę z poszewką w zielone i czerwone jabłka.
    Uniósł się cicho z posłania z irracjonalnym lękiem, że ktoś usłyszy go zza solidnych drzwi i od razu skierował w stronę zbyt pojemnego mebla jak na ilość posiadanej przez niego odzieży. Szafa z prawdziwego drewna zdawała się z niego kpić, oczywiście, do czasu gdy Justyna z gotówką w dłoni zabierze go na zakupy z prawdziwego zdarzenia – takie mające nie tylko na celu wprowadzenie kobiecej ręki w nowym lokum.
    W pokoju na własny użytek dostał jeszcze wysoką meblościankę z ciemnej wiśni i fotel na kółkach, którym z ostrożnym, ale dziecięcym zachwytem jeździł od jednego kąta do drugiego. Elementy dopełniające stanowiły wygodna sofa z malutkim stoliczkiem z dodatkową półką pod blatem. Adam potrafił sobie wyobrazić, jak upycha tam talerze z jedzeniem i kubki z zimną herbatą, gdy centrum dowodzenia w postaci książek i notatek zajmie górę.
     Otwierając drzwiczki szafy prześladowało go wspomnienie przeraźliwego skrzypienia tej starej. Głucha płynność nowej była tak dziwna, że wyciągał z niej ciuchy niczym szaleniec. Granatowy sweter i stare, przetarte na kolanach dżinsy z ciucholandu spotkało to samo. Do tego z dolnej szuflady wygrzebał bieliznę i na paluszkach ruszył ku wyjściu z pokoju.
     Co za absurd, pomyślał, zamykając miękko drzwi. Dochodziła ósma rano. Codziennie w ciągu ostatnich kilkunastu dni miał nadzieję, że wszyscy będę jeszcze chwilę spać, kiedy w między czasie on zdąży wziąć szybki prysznic i ukraść z lodówki coś na śniadanie. Czuł się w tym mieszkaniu po trochu niczym złodziej i bardzo nieproszony gość, może od początku nielubiany sąsiad. Odrobinę napięcia schodziło z niego dopiero po wyjściu Andrzeja.
     Nie przywykł do takich wygód i teraz walczył sam ze sobą o zaakceptowanie nowego świata. Jeszcze dobre pół roku temu klepali z matką i starszym bratem biedę. To znaczy, właściwie tylko on i Justyna, bo Michała niezmiennie od pięciu lat łapali na kradzieżach albo gorszych przestępstwach i usadzali w pierdlu. Raz nawet zastanawiał się, czy to nie jakaś specjalna taktyka Michała skupiona na zapewnieniu sobie ciepłego lokum, skoro w ich panował wieczny przeciąg. Ostatni raz, gdy miał o nim jakieś wieści, policja wtargnęła do domu w poszukiwaniu narkotyków. Adam nie był specjalnie zaskoczony. Tam, gdzie mieszkali, skończenie jako bandzior było jedną z wiodących karier.
     Niebo przysłaniały gęste, ciemne chmury. Obserwując ich toporny przepływ mógł dać wiarę wieczornemu programowi pogody zapowiadającego ulewny deszcz i przeszywający lodem wiatr. Andrzej miał wyjść do pracy koło dziewiątej, a mama wzięła w salonie fryzjerskim dzień wolnego. Bardzo liczył na to, że nie spotka żadne z nich w tym czasie, a na zewnątrz nie porwie mu parasola.
     Po śniadaniu chciał się stąd ulotnić i chociaż była sobota, a on do nowej szkoły miał przyjść dopiero we wtorek – szóstego marca, sądził że na nieznanym mu mieście da radę przeczekać chociaż do dwunastej w południe. Od kiedy się tu wprowadzili nie miał okazji wyjść z domu na dłużej aby rozejrzeć się za ciekawymi miejscówkami. Głównie rozpakowywał swoje rzeczy i pomagał przenosić stare graty z poprzedniego mieszkania, a to wbrew pozorom zabierało szmat czasu.
    Już nie wspominając o tym, jak odnosił się do niego Andrzej. Mężczyzna patrzył na Adama jak na paskudnego insekta zbłądzonego niesamowitym przypadkiem w jego sterylnym domu i próbującym dociec – z winy której dziury do tego doszło. Dobrze zdawał sobie sprawę, że zawadza. Przeszkadza w wiciu sobie gniazda z Justyną, pasożytuje, zabiera tlen i wszystkie podobne skojarzenia.
    Przewrócił teatralnie oczami, kierując się w stronę łazienki umiejscowionej na końcu korytarza. Justyna była kochającą matką i wykrzesywała z siebie tyle, ile mogła – nie pozwoliłaby go wyrzucić. Andrzej musiał się z tym pogodzić i przeważnie ograniczał się do wbijania w Adama spojrzenia wypełnionego wstrzymywaną irytacją.
    Nie myśląc dłużej o niechęci mężczyzny do siebie, wśliznął się do łazienki i odświeżył po nieprzyjemnej nocy.
*
    Kilkanaście minut później, umyty i pachnący wyściubił nosa zza drzwi. W mieszkaniu zdawało się być równie cicho co moment temu, więc wyszedł na przyciemniony korytarz. Na palcach skręcił w stronę kuchni, będącej na szczęście tuż obok i przestąpiwszy jej próg, odetchnął w duchu.
     Pusto.
     Zrobi sobie jakąś kanapkę i może zabierze jeszcze coś na drogę, wyjdzie, a raczej – zniknie nowo powstałej rodzinie z oczu, przeczekując w nadziei na rozluźnienie panującej od wczoraj atmosfery.
     Michał przekroczył pewną granicę przychodząc tu i… grożąc Justynie. Niepokoiło go, w jaki sposób ich odnalazł. To nie tak, że zostawili w starym mieszkaniu kartkę z nowy adresem i zaproszeniem do dołączenia się do rodzinnego kabaretu. Akurat tamten moment wybrał Andrzej na powrót z pracy. W innym przypadku pewnie czerpałby jakąś szczątkową przyjemność z jego zirytowania, ale tym razem przepełniała go wyłącznie wdzięczność.
    Zbliżała się powoli dwudziesta. Pomagał  mamie przy kolacji – ona prawie skończyła siekać pęczek pietruszki z koprem, a Adaś blendował ser z ziemniaków i nerkowców, kiedy rozległ się notoryczny, piszczący dźwięk dzwonka od drzwi. Potem z pobladłymi twarzami słuchali natarczywego walenie w nie i wiązankę niewyraźnych przekleństw.
     Za drzwiami czekał upalony Michał, a nie więcej jak pięć minut później również jego przyszły ojczym, którego złość po wszystkim skierowana została na Adama wyzwanego od „cholernych szczeniaków i społecznych śmieci.”
     Myślał, że szlochająca w sypialni matka zignorowała te docinki tylko dlatego, że była już zwyczajnie zmęczona tym wszystkim. Przegonienie brata samemu, a przede wszystkim trzymanie go z daleka od niej nigdy nie było łatwe i pierwszy raz Adam naprawdę się go bał.
     Chorobliwie poszarzała skóra, drganie mięśni, przepocone ubranie i nerwowe, latające po wszystkim spojrzenie dostatecznie upewniło go, że czarnowłosy jest pod wpływem.
    Nie dogadywali się. Chłopak wciąż pamiętał sytuację sprzed lat, gdy Michał pobił go za użycie ukradzionych przez niego słuchawek. Skończyło się na rozlewisku siniaków i bólu żołądka. Czy hamowała go świadomość, że młodszy brat jest słabym, chorowitym dzieciakiem, czy nie – do dzisiaj potrafił przywołać to piekąco-pulsujące uczucie pękniętej wargi i metaliczny smak wewnątrz. Od tamtego czasu wyrósł bardziej, niż ktokolwiek mógłby się po nim spodziewać. Zrobił się wysoki, szerszy w ramionach, jego zdrowie się poprawiło. Hodowany na surowej marchwi nabrał sił. I wciąż nie potrafił się bić, czego do wczoraj nie uznawał za niezbędną umiejętność. Zawsze wolał utrzeć komuś nosa słownie niż poprzez pięści. Ale czy w tamtym momencie cokolwiek to obchodziło Michała?
     To był drugi raz, gdy w duchu dziękował Andrzejowi za szybkie dotarcie do domu. Ten pierwszy? Justyna znowu zaczęła się uśmiechać, a jej oczy błyszczały szczęściem. Mimo, że wątpił by nie usłyszała wściekłych powarkiwań partnera, kiedy tłumaczył, kim jest facet z przed chwili.
     Nie miało to dla niego wielkiego znaczenia. Ważne, że pojawił się ktoś wystarczająco wpływowy by odstraszyć agresywnego napastnika. Puścił więc mimo uszu późniejsze obelgi pod swoim adresem… Nie był śmieciem.
    Prawda, przed związkiem Justyny z Andrzejem byli biedni i ledwo wiązali koniec z końcem, jednak najmłodsza latorośl uczyła się więcej niż doskonale. Adam chciał zostać chirurgiem, przeskakując każdą przeszkodę jaka miała mu się napatoczyć w drodze do spełniania celu. Nie tykał papierosów ani alkoholu, nie przejawiał agresywnych zachowań – preferował ugodowość i postawę kocham-wszystkich-amen albo milczące pocałujcie-mnie-w-dupę.
     Nigdy nikt nie miał do niego większych uwag. Eliminował wszystkie możliwe skazy, które w jakikolwiek sposób mogłyby go oddalić od zawodu chirurga. Chciał zostać kimś wielkim i pomagać innym ludziom, jak tylko mógł.
    Ze względu na nowy związek matki był zmuszony przenieść się w połowie drugiego roku, zostawił swoich doczesnych przyjaciół, ulice nieznające bezpiecznych poboczy, rozpadające się domy i brzydkie, znające lepsze czasy budynki miejskie. Całe swoje życie na miłosne widzimisię Justyny.
    Na szczęście był tak dobrym uczniem, że żaden z nauczycieli z byłej ani aktualnej szkoły nie robił mu z przenosin problemów. Wręcz przeciwnie, dyrekcja prywatnej placówki traktowała Andrzeja z jakąś nienormalną nabożnością, a jego „syna” (słowa Andrzeja) niczym cholernie drogocenny artefakt zwieziony z Egiptu. Nie spodziewał się, że ktoś taki jak Andrzej mógłby pociągnąć za biznesowe sznurki aby cokolwiek mu ułatwiać, w końcu nikt go do tego nie zobowiązywał. Ale czy narzekał? Prywatna szkoła miała rewelacyjną renomę, nieporównywalnie lepszą od starej.
    Zaczynał życie od nowa jako siedemnastolatek z Wrocławia. I czy tego chciał, czy nie, musiał przywyknąć. Dostosować się i może w końcu znaleźć tutaj trochę więcej szczęścia. W tym wygodnym, zadbanym domu ze szczęśliwą matką oraz bogatym ojczymem, który w lepszych dniach przynajmniej starał się tolerować istnienie Adama.
    Uśmiech mimowolnie wypłynął mu na pulchne usta. Wbrew wszystkiemu znał swoją wartość. Na razie był tylko sobą – Adamem na doczepkę w nowym związku matki, ale kiedyś będzie Kimś.
    Gdy wyciągał twarożek z pestek słonecznika i kiełki warzyw z lodówki, z twarzy wciąż nie schodził mu zadowolony z siebie uśmieszek. Nie podda się tak łatwo, nawet jeśli miałby przez resztę życia toczyć koty z Andrzejem.
*
    Sapnął hamując narastającą w nim irytację. Doskonale potrafił zrozumieć, jak zatłoczonym miastem może być Wrocław ze względu na swoją wielkość i tych wszystkich turystów, ale już zdecydowanie nie mógł pojąć – jak to jest, że ci ludzie włażą dosłownie wszędzie i robią w s z y s t k o na raz, łącznie z wpadaniem na innych, popychaniem i deptaniem czyichś stóp! Czy oni są ślepi?
    Westchnął głośno, kiedy po raz kolejny dostał od jakiegoś brodatego mężczyzny w średnim wieku z łokcia w ramię. Włochacz obejrzał się na niego i spuścił szybko wzrok, jak gdyby właśnie nie trącił go dość boleśnie. Może wychodząc z założenia, że skoro szturchnął drugiego faceta, to tego nie zaboli. Bo przecież nie jest babą ani nie wygląda na mięśniaka żeby mu oddać.
     Kilka minut wcześniej podeptała go starsza pani w jaskrawo czerwonych butach na wysokim obcasie – owym obcasem, co prawie doprowadziło go do łez, ale jakoś to zniósł biorąc głębokie wdechy. Przez to jego prawa stopa wciąż pulsowała delikatnym bólem i Adam po prostu chciał już wyjść z tego tramwaju na Grabiszyńskiej, a resztę drogi dojść pieszo pomimo marcowego chłodu. Bo jeszcze chwila i zacznie wrzeszczeć…
     Jak pomyślał, tak właśnie zrobił. Odetchnął z ulgą, kiedy przecisnął się pomiędzy ludźmi do jednego z wyjść na ponurej Grabiszyńskiej. W życiu nie widział tylu kibolskich graffiti, co na tych blokach.
    
    Nowe miasto, nowe i lepsze możliwości… Odetchnął głęboko zimnym powietrzem, po raz kolejny usiłując przyswoić sobie tę informację. Jak na złość za każdym razem go zaskakiwała. Adam trochę obawiał się nowego otoczenia, to fakt. Nie był pewny, czy da radę w środku roku szkolnego zdobyć jakichś znajomych.
     W każdej szkole w przeciągu kilku pierwszych dni tworzą się grupki i wzajemne koła adoracji. A Adam? Adam był Adamem. Małomównym, grzecznym chłopcem z biednej, polskiej rodziny. A gdzie bieda – tam i patologia.
    Zapomnij, mruknął sam do siebie. Powinien zapomnieć o tym, co było i żyć tym, co jest teraz. Nie był towarzyski? No więc spróbuje być. Będzie udawał. W końcu takie miasto jak Wrocław jest pełne różnych klubów, a zwariowanych nastolatków jeszcze więcej. Na pewno z kimś się zaprzyjaźni, niekoniecznie łamiąc wszystkie swoje zasady.
     Prawie w to wierzył.
*
     W mieszkaniu był za piętnaście dwunasta. Gmerał cicho dorobionym kluczem w zamku, więc gdy tuż za otwartymi drzwiami stanął oko w oko z wyprostowanym jak struna Andrzejem, który powinien być w pracy, omal nie zszedł na zawał.
     Cholera.
– Cześć – mruknął i spuścił wzrok na swoje rozchodzone zimówki. Uklęknął na jedno kolano rozsznurowując kolejno sznurowadła.
– Dobry. Nie było cię – zauważył pozbawionym emocji tonem. Adam przez kilka sekund wahał się, jak powinien zareagować. Ostatecznie zdecydował się na zwykłe „mhm”, licząc że mężczyzna da mu spokój. Przeliczył się.
– Słuchaj… młody – zaczął trochę niezręcznym tonem, z którego spozierała przyswojona z latami twardość. Odwrócił się na chwilę do tyłu aby sprawdzić czy nikt poza nimi tego nie usłyszy. Zaczyna się, pomyślał cierpko. – Wczorajsza sytuacja wzburzyła… Trochę twoją mamą. Dzisiaj wieczorem chciałbym jej to wynagrodzić, więc masz tutaj trochę drobnych i wyjdź koło siódmej na jakąś pizzę, okej?
     Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, w Adamową dłoń został wepchnięty zwitek dwudziestek. Patrzył na nie, zdawało się przez dobre pół minuty, a nie kilka rozciągających się sekund, aż w końcu spojrzał na mężczyznę z goryczą i odrzekł suchym tonem.
– Jasne.
     Przez ułamek sekundy chciał dodać jeszcze sarkastycznie „dziękuję”, ale pomyślał, że skoro Andrzej sam z siebie i to jeszcze za coś daje mu pieniądze, to nie ma potrzeby aby wysilać się ani na spięcia ani dogorywającą życzliwość. Bycie miłym dla kogokolwiek poza Justyną najwyraźniej zaburzało rytm życia ich obojgu. Tyle mieli ze sobą wspólnego. Miałby w to ingerować żeby ponownie zostać wytartym o beton?
– Tylko nie wróć zbyt późno… – Chłopak zamrugał, gdzieś głęboko w sobie roztrząsając to, czy może Andrzej się o niego…? – Justyna będzie się martwić – wymamrotał z wyraźną niechęcią. A jednak nie, wszystko po staremu.
     Skrzywił lekko kąciki ust, pokiwał głową na znak zrozumienia i ściągnął z siebie kurtkę. W tym samym czasie ciemna czupryna zniknęła w którymś z pokoi. Nie obchodziło go, w którym. Adam wyznawał zasadę, że najlepiej być sobą. Widać Andrzej podzielał i to. Jakkolwiek mogli trochę zbyt przesadnie demonizować się nawzajem. Ostatecznie wyglądał jakby naprawdę kochał mamę. A kim on jest, żeby poddawać czyjeś uczucia w wątpliwość?
     Ruszył w stronę swojego pokoju rozmasowując palcami nasadę nosa. Ile to on miał jeszcze do wypakowania własnych rzeczy… Zdecydowanie nie znosił przeprowadzek.
*
     Mrużąc oczy, zerknęła na wchodzącą do sypialni postać. Idealnie skrojona, niebieska koszula opinała jej wysokiego partnera kusząco, eksponując co trzeba. Co jak co, ale Andrzej zdecydowanie nie był z tych pracowników biurowych, którym rośnie mięsień piwny. Przekonała się o tym już niejednokrotnie i czasem wciąż nie wierzyła, że spotkało ją takie szczęście.
     Andrzej był przystojny i wykształcony, co równało się dobrym zarobkom. Miał marzenia, spełniał się zarówno zawodowo, jak i prywatnie. A poza tym był romantycznie zainteresowany Justyną. Zaopiekował się najpierw nią, a potem również jej synem, chociaż wcale go o to nie prosiła. Nigdy nie planowała, by ich relacje zaszły tak daleko. W końcu całe życie karała się za straszliwy błąd z młodości… Właśnie ten mężczyzna pokazał Justynie, że już więcej nie musi.
     Sprawił, iż pierwszy raz od odejścia Krzyśka, poczuła się w porządku ze sobą. Kochana i bezpieczna. Wartościowa. Dbał o nią najlepiej jak potrafił, czasem z rzucającą się w oczy słodką nieporadnością. Kiedy indziej z wielką pewnością siebie, pamiętając jednak o kruchości kobiety. Andrzej zawsze był wobec niej szczery i za to go ceniła. Już na początku ich znajomości wyjaśnił jej, iż sam również musi nauczyć się tego wszystkiego od nowa.
     Justyna nie była jedyną skrzywdzoną przez los.
     Usiadł koło niej na łóżku, gdzie od rana odpoczywała. Mimo to nieznośny ból głowy nie odstępował jej na krok. Na granicy pomiędzy snem, a świadomością jazgotliwie pobrzękiwał stary lęk.
– Jak się czujesz? – kąciki ust drgnęły jej ku górze, słysząc ten łagodny, przepełniony troską ton. Och, jak ona go kochała! Czy był lepszy mężczyzna od Andrzeja? Nie wierzyła.
– Wciąż boli, ale do wieczora na pewno przejdzie. – Przymknęła powieki, czując się absolutnie bezpiecznie w towarzystwie partnera. Poczuła, jak kładzie chłodną dłoń na jej czoło i niespiesznie gładzi, co przyniosło nieco ukojenia. Zamruczała z zadowoleniem, lecz chwilę potem po raz kolejny naszła ją nurtująca myśl. Nie chciała psuć chwili, ale męczyło ją to od wczoraj i nie podobał się jej kierunek, w którym to wszystko mogło zmierzać.
– Andrzej… – mruknęła słabym, niepewnym głosem – Bo ja chciałabym… – zacięła się, szukając odpowiednich słów. Jak miała się wyrazić, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Bo wiedziała, że jeśli teraz odpuści to skrzywdzi nie tylko swoją miłość, ale przede wszystkim własnego syna. Adaś był jedynym elementem tamtego okropnego życia, z którym nigdy nie zechce i nie pozwoli się rozstać.
– Tak? – Głos mężczyzny wciąż zawierał w sobie tę przyjemną nutę. W ogóle jego głos od początku wydawał się bardzo przyjemny. Zdawała sobie sprawę, że Andrzej w pracy znacząco inaczej kreował dla odbiorów swoją osobę. Był twardszy i nie tolerujący niedociągnięć.
     Wyniosły. Skrupulatnie wypełniał ciążące na nim obowiązki, przez co niekiedy zdawał się być odbierany za bardziej nieprzyjemnego niż w rzeczywistości. W takich momentach jak ten, chciało się jej śmiać w duchu. Mało kto znał takiego Andrzeja! I nigdy się jej nie znudzi.
     Westchnęła. Jeśli nie teraz, to kiedy?
– Wiesz. Ty i Adaś… – Słyszała, że teraz on westchnął. Delikatnie zmarszczyła brwi i przyjrzała twarzy bruneta. Niebieskie oczy wpatrzyły się gdzieś w przestrzeń za oknem. – Chciałabym żebyście się dogadali – zakończyła płasko. – Adaś naprawdę nie jest taki jak... – przerwał jej, zanim zdążyła przywołać wczorajszą, wciąż świeżą sprawę.
– Wiem, że nie jest – odparł szybko i westchnął po raz drugi. – I to, że nigdy nie zostawiłabyś swoje dziecko same sobie. Po prostu… Jest tak podobny do ciebie, a zarazem tak różny. Adam zdaje się mieć… Odmienne patrzenie na świat. Nie mówię, że to źle… – zapewnił pospiesznie i zamotał się na chwilę, Justyna cierpliwie czekała na ciąg dalszy, studiując jego mimikę twarzy. – Chyba nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że wkrótce będę dla niego ojcem. Kocham Cię i boję się, że on mógłby wywrzeć jakiś… Zły wpływ na ciebie. Na nas.
     Ostatnie słowa wypowiedział szeptem, jednak ich przekaz – doskonale zrozumiany Justynie, bardzo ją zaskoczył.
– Adaś…? – spytała głupio i czując na sobie zażenowane spojrzenie Andrzeja, zreflektowała się szybko. – Andrzej, Adam nie jest taką osobą. Moje małżeństwo było najgorszą decyzją jaką podjęłam w swoim życiu, ale nie żałuję tego, że mam Adasia. Michał jest… Michał zawsze był bardziej za ojcem. Starałam się ze wszystkich sił wyplenić z niego to, co zasiał w nim Krzysiek. Poległam. Ale Adam jest cudem – powiedziała z naciskiem i wzięła głęboki, uspokajający oddech. Skoro powiedziała A. musi też powiedzieć B. – Wiem, że to dla ciebie niekomfortowa sytuacja, mimo to nigdy nie zgodzę się, żeby mojego najmłodszego, ukochanego syna traktowano jak diabła wcielonego, bo to najzwyczajniejsza bzdura. – Dostrzegła jak jej partner spuszcza głowę w dół i czerwienieje na twarzy – Andrzej, ten chłopak nigdy tak naprawdę nie miał ojca. Wychowałam go najlepiej jak umiałam, a teraz mam Ciebie i chcę żebyś to Ty stał się dla niego wzorem. Proszę cię. – Starała się powstrzymać drżenie w głosie, jednak wbrew chęcią wydobyło się z niej zduszone chlipnięcie.
    Czuła, jak oplata jej drobne ciało swoimi ramionami i słyszała szept, obiecujący że tym razem będzie lepiej. Będzie w porządku.


Całkiem pasująca piosenka ;)
I edit, przypomniałam sobie o czym zapomniałam XD Biorąc pod uwagę to, że z Adasia taki świetny kucharz prawdopodobnie zrobię zakładkę na te przepisy, które wspólnie z A. wypróbowaliśmy ;)
Przysięgam, że to najlepsze smarowidło na kanapkę ever - uwielbiam go! Mam naturalny wstręt do kanapek i zwykłego sera białego, więc dla mnie to genialna alternatywa. Szczególnie do pracy i żałuję, że nie odkryłam go jak jeszcze chodziłam do szkoły - byłabym wtedy ociupinkę szczęśliwsza i pogodzona z zimnym "obiadem".
Twarożek ze słonecznika - PRZEPIS TUTAJ - jest tysiąc razy zdrowszy - albo w ogóle zdrowy, bo nabiał generalnie zabija wszystko i wszystkich, ale ok, ze słonecznika still smakuje lepiej niż taki twarożek od bardzo nieszcześliwych krów. Dużo miłości dla trustmeitisvegan.

niedziela, 31 marca 2019

Zapowiedź nowego opowiadania!


Reese już dawno poznała gorycz osoby zdradzonej.
Uczucie zagłębiania się w sercu noża.
I powolnego przekręcania go.

"Okazuje się, że piekło to nie płonąca, wrząca otchłań ognia i cierpienia [...] Piekło jest wtedy, kiedy ludzie, których kochasz najbardziej na świecie, sięgają po twoją duszę i wyrywają ci ją. I robią to tylko dlatego, że mogą".

Hannah wyrwała z niej kawałek tego, co pozwalało jej kochać. Wtrąciła w wir pustych relacji i pracoholizmu. Po co pakować się w długotrwały związek, jeśli ostatecznie po raz kolejny zostanie obdarta z zaufania?
~
Od zawsze pragnęła idealnej miłości rodem z czytanych przez nią romansów. Miłości nieskończonej, z każdym dniem pełniejszej i nie uginającej się pod naporem najcięższych momentów. 
Docinki z powodu mało atrakcyjnej aparycji, życie wywrócone do góry nogami przez prześladowców i przeprowadzkę, a także chorobliwa nieśmiałość utrudniająca komunikację nie zabiły w Jennifer marzenia o odnalezieniu tej doskonałej osoby.

"Tylko dlatego, że coś nie wyszło, nie można zakładać, że na świecie nie ma innych ludzi do kochania. Miłość jest zbyt ważna, by iść bez niej przez życie".

Wiedząc, że stała się celem zakładu, uznaje, iż nic nie stoi na przeszkodzie by udowodnić zranionej przełożonej, że na tym świecie istnieje jeszcze czysta, szczera miłość. 

poniedziałek, 4 marca 2019

[omegaverse] You're mine – 5


     Czekał na ten dzień calutki miesiąc. Teraz, prawie półtorej miesiąca od rozpoczęcia pracy w Sinity’s w jego głowie zabrakło miejsca na myśli typu: Nie wytrzymam tego dłużej. To nie jest tego warte.
     Wystarczył szereg liczb w wypłacie za pierwszy miesiąc. A także bonusowa równowartość wypłaty za poniesione straty rodzaju wszelkiego. Szczególnie tych sprzed kilku tygodni.
     W pierwszym odruchu niemal zakrztusił się pitą kawą, przez co opluł nią monitor swojego laptopa. Nie wierzył własnym oczom, widząc sumę jaką pokazywał elektroniczny bank. A to był tylko bonus.
     Spędził całe popołudnie w biurze segregując jakąś starą dokumentację, a Arver nie zająknął się na ten temat ani słowem. Nie poleciał do niego ze służalczymi pokłonami i rzewnymi podziękowaniami.
     Od zewnątrz przeszło bez echa. Wewnątrz? W głowie miał pieprzony chaos podsycany gorącym uczuciem ekscytacji rzucającej się mu po żołądku. Natychmiastowo zrobił przelew dobroczynny dla domu dziecka, którym zarządzała Taylor. Zostawił sobie niewielką sumę dołączając ją do rachunku „na czarną godzinę”.
     Tutaj miał z góry zapewnione wyżywienie, mieszkanie i opłacone wszelkie koszty związane z podróżami służbowymi czy zajmowaniem się blond alfą na prywatnych spotkaniach. Karta płatnicza Malcolma była do jego dyspozycji przez całą dobę w zależności od tego, gdzie aktualnie przebywali.
     W sierocińcu ciągle coś wymagało naprawy, pochłaniając coraz większą sumę pieniędzy. Jak wielkim idiotą by był, gdyby zrezygnował z pracy u Arvera, wiedząc jak bardzo jego wypłata pomoże dzieciakom? Czułby się dostatecznie źle rozczarowując siostrzyczkę.
     Miał świadomość, iż nie będąc tak świetny w udawaniu mogłaby bardziej drążyć na temat nieestetycznej blizny na wierzchu lewej dłoni oraz nie blednących siniaków wszystkich kolorów tęczy pokrywających jego ramiona… Na szczęście ich nie mogła zobaczyć, bo wniosek sam by się jej nasunął.
     Pobudka w szpitalu, bez czucia w ręce i przy jednej zapalonej lampce obok łóżka była dostatecznie przerażająca. Jasne, ten pokój nie powinien wprawić go w uczucie klaustrofobii – był dostatecznie przestronny i luksusowy, mimo to pawie popadł w histerię. Widząc jak ciemność tłoczy się wokół łóżka, przypomniał sobie duszne wnętrze szafy, w której był zamykany na wiele godzin i ten żałosny snopek światła ledwo wpadający przez szparę drzwi.
     Widząc siniaki domyśliłaby się od razu, dlatego pod żadnym pozorem nie mogła zjawić się w szpitalu i zobaczyć go w takim stanie. Miewali ich o wiele więcej w prezencie od biologicznych rodziców.
     Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak zasypałaby Arvera wściekłymi pytaniami, a nawet otwartymi oskarżeniami, a ten w jakimś sadystycznym zamyśle zwalnia narzeczonego Tay – jego przyszłego szwagra z innego oddziału Sinity’s.
     Ilia byłby skłonny uwierzyć, że chciałby go tym potem dręczyć. Gdyby tak się stało, cierpiałoby również trzydzieścioro dzieciaków, które utraciłyby darmową reklamę firmy. Swoją nadzieję. Szansę. Już wolałby zgnić w tamtej szafie niż do tego dopuścić.
     Westchnął ciężko, przypominając sobie o jutrzejszym dniu, który wymusił na nim blondyn. Że niby szkoda nakładać drogi podstawianiem samochodu pod firmę, żeby go odebrać i pojechać wspólnie na spotkanie z koreańskim partnerem firmy.
     Bo i po co wysłuchiwać narzekań własnej matki w samotności, skoro ma się od tego osobistego sekretarza?
     Niech cię diabli, Arver.
     Ilia przepadał za tą kobietą w równym stopniu, co ona za nim, a przecież nic jej nie zrobił. Bluzgała na niego za każdym razem, gdy kazano mu przekazywać, że syn jest zbyt zajęty pracą aby się z nią spotkać… Alfi tchórz.
     Nie zdążył osobiście poznać tej kobiety, a już czuł wobec niej antypatię. Sytuacja ta naprowadziła go na kwestię, o której dotychczas za bardzo nie rozmyślał – swojego poprzednika. Kilka dni temu dyskretnie wypytywał o niego osoby w domu. Chciał wiedzieć, jak ścisły był zakres jego obowiązków.
     Kucharka poważnym tonem poradziła mu aby nie odkopywał starych historii, a na potwierdzenie jej słów Ariabelle kiwała głową z gorzkim uśmiechem. Wbrew zamiarom kobiet tylko bardziej rozbudziło to jego ciekawość. Wyłącznie bardzo przyjazny i otwarty służący – Kaden – opowiedział mu, o co w tym wszystkim chodziło. Domyślił się, że był typem łasym na plotki, ale teraz aż tak mu to nie wadziło.
     Jego poprzednik zrezygnował po ośmiu miesiącach, a nie, jak mu powiedziano, po sześciu latach. Mina, jaką wtedy zrobił rozbawiła Kaden do łez.
– Powiedziano ci, że musiał odejść bo zdecydował się ustatkować? Stara śpiewka, dziwię się że jeszcze jej nie zmienili. – Ilia siedział zmrożony z widelczykiem w połowie drogi do ust, patrząc na przystojnego betę z niedowierzaniem. Mieli ledwie kilkanaście minut na rozmowę.
– Ty też to łyknąłeś? Nawet po tym, gdy już poznałeś samego Arvera? – Kaden zmarszczył nos na wspomnieniu o alfie, po czym ponownie skoncentrował się na Ili i jego twarz się rozpogodziła. Żartobliwie trącił go nogą pod stołem – Arver jest świnią, lecz nie najgorszą w całym zestawieniu, wiesz? Jego praca jest stresująca, jednak towarzyszenie takiej osobie jak on i zmaganie się z brudami, którymi się otacza… To jest o wiele bardziej stresujące i nie wiem, jak ktokolwiek może być z tym na porządku dziennym. Poznałeś już starą Arverową?
     Brunet zamrugał na te rewelacje. Musiał przyznać, że analiza ta zawierała sporo prawdy. Ale co z tym wspólnego miała matka Malcolma? Sekretarz pokręcił głową.
– Telefonicznie. Jest bardzo…
– Psychiczna?
– Spięta – dokończył ostrożnie, mimo rozbrajającego uśmiechu towarzysza. Ilia powstrzymał się od obejrzenia na wszystkie strony, czy aby ktoś ich nie podsłuchiwał. Wolał nie mieć później przez tę rozmowę problemów.
     Wpakował kawałek przepysznego ciasta do ust, rozkoszując się smakiem karmelowej masy i startych orzechów. Niebo w gębie. Vi, ich kucharka (naprawdę Vivian, ale wszyscy uznawali, że brzmiało to zbyt surowo jak na matczyną opiekę, którą ich otaczała), robiła je kilka razy w tygodniu dla osłodzenia pracy u pomiotu szatana.
– Jesteś zbyt miły – Kaden wymruczał, przypadkowo pocierając łydką o jego, gdy rozpierał się wygodniej na krześle. Sięgnął po filiżankę i upił łyk kawy.
– Nadal nie rozumiem, po co ta cała tajemnica?
– Przez starą Arverową i uniknięcia medialnego szumu. Z jakiegoś powodu nienawidzi bet, czekania i braku atencji. Nie dziwię się, że jej własny syn nie ma ochoty się z nią spotykać na rodzinne obiadki – zawiesił na chwilę głos, mrużąc oczy w zastanowieniu. – Zawsze cierpieli nowi sekretarze, aż i oni nie mogli już znieść tej tyranii i rezygnowali jeden po drugim. Arver nigdy nic z tym nie robił, chyba mu to obojętne, jeśli nie wykonywali swoich obowiązków z dorównującą mu gorliwością.
– Dużo było tych sekretarzy? – spytał z konsternacją.
– Jesteś dwunastym, a wiesz co mówią o tej liczbie? – mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, patrząc na Ilię z nad filiżanki. Że jest parszywa? Zdumiało go, że zaledwie przez sześć lat na tym stanowisku przewinęło się tak wiele osób.
– Więc… To prawda, że jest nieprzyjemna w obyciu, ale chyba da się ją znieść…
     Kaden westchnął przeciągle, po czym brutalnie rozwiał jego nadzieje. Gdyby słowa były piaskiem, sypnąłby mu nim w oczy.
– Przeważnie zdarza się jej tylko grozić. Sprzątam u Arvera od kilku lat, z czego trzy lata temu spoliczkowała jego sekretarkę, bo podała jej ciepłą kawę, rozumiesz? Nie gorącą, a ciepłą. Była jedną z dwóch i ostatnią kobietą, która pracowała na tym stanowisku. Są słabe emocjonalnie. – Zrobił krótką pauzę – Wobec ostatniego posunęła się do pobicia. Mówisz, iż jest spięta? Każdy, kto tu pracował i miał z nią choć raz do czynienia uważa, że jest zdrowo pierdolnięta. Właśnie dlatego jesteś dwunasty… I oby ostatni, bo już zaczynają mylić mi się imiona wszystkich, którzy się tu przewinęli. Jaka matka, taki syn – zakończył z krzywym, przekornym uśmiechem. Z nieznanego Ili powodu zdawało się, że sytuacja niezmiernie go bawi.
     Wziął łyk herbaty po raz ostatni odtwarzając w głowie przebytą z Kadenem rozmowę i próbując wyciągnąć z niej jak najwięcej... Ostrzegawczych nut? Tak jakby mogło mu to w czymś pomóc. Nie mniej jednak świadomość o losowej niestabilności stanowiska sekretarza w Sinity’s dodawała mu specyficznej pewności siebie. Nie pozwoli na stratę tak lukratywnego stanowiska.
     Cierpkość gorącego płynu przyjemnie załaskotała go w język. Przeglądał papiery dotyczące koreańskiego partnera, wyłapując co jakiś czas dziwaczne nieścisłości. Dokładnie takie, które wskazywały na chęć oskubania Malcolma. I czy to nie pełne ironii, iż nawet jego partner biznesowy najwyraźniej miał z nim jakieś niesnaski? Jaka matka, taki syn… Naprawdę było tak źle?
     Potarł kark w nerwowym ruchu, wracając do rzeczywistości biznesu. Podjął decyzję tak, jak zdziera się plaster ze skóry – szybko, sięgając po żółty zakreślać i czyniąc umowę niezdatną do użycia.
     Oczywiście, mogli otrzymać kopię, ale przynajmniej jedna rzecz zostanie zmieniona, dlatego tę równie dobrze mógł zniszczyć. Właśnie do tego należało część jego obowiązków.
     Jeśli ktokolwiek miał sobie pogrywać z Arverem, to zdecydowanie nie jeden z jego partnerów biznesowych. Zanotował w głowie by z czystej ciekawości sprawdzić umowy z czasu, kiedy nie pracował dla Malcolma i kontynuował kolorowanie tak długo, aż herbata zniknęła w okolicznościach, których nie zarejestrował będąc skupionym na pracy.
     Do łóżka położył się dopiero wtedy, gdy czuł jakby naprawdę miał pod powiekami piasek. Przyłożył policzek do miękkiej, pachnącej świeżością poduszki i zasnął niemal od razu. Jak mu się zdawało – kilka minut, a nie sześć godzin później, słońce odbijające się na jego twarzy było jakimś okrutnym żartem.
     Po zerknięciu na zegarek wydał z siebie zmęczony jęk. Godzinę więcej, tylko o tyle proszę. Może gdyby napisał do Arvera… Kurwa, przecież dzielą ich zaledwie piętro. Dwa, długie korytarze i szereg schodów. Ale może gdyby tak…?
     Mogę wziąć taksówkę wystukał pospiesznie, w razie gdyby miał stchórzyć.
     Odpowiedź nadeszła minutę później i nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, co do tego jak spędzi porę obiadową. Popełnił błąd pisząc, że coś może, jak gdyby nie był tego pewny.
     Jedziesz ze mną.
– Bądź przeklęty – wymamrotał w poduszkę. Po raz pierwszy uznał, że towarzystwo Arvera i jego wielkiego ego nie było takie złe w porównaniu do nieprzyjemnej starszej damy.
*
     Wiedział, że to będzie katastrofa już w chwili, gdy otworzył rano prawe oko. Pomylił się przeceniając skalę przechowywanego przez Olivię jadu i niezmożonej upierdliwości, bo czy nie tym było przyprowadzenie ze sobą jakiejś młodziutkiej biedulki jako smakowity kątek dla jej syna? Po tym, co o niej usłyszał miał pełne prawo nie chcieć nigdzie iść.
     Jego matka była omegą. Próbował nie gapić się bezpośrednio na nią, a jedynie kątem oka badać podobieństwa pomiędzy synem i matką. Przeważająca część była subtelna, jak rysy twarzy. Pierwszym elementem przykuwającym uwagę to w stylu greckim – doskonały, prosty nos, wysokie kości policzkowe i nienaganna cera.
     Pamiętał, że Malcolm miał coś koło trzydziestki. Kobieta wyglądała na pięćdziesiąt parę i jedynie farbowany na platynowy blond bob oraz głębokie zmarszczki w kącikach ust, jak gdyby zbyt często wykrzywiała wargi w pełnym dezaprobaty grymasie, zdradzały nieubłaganie płynący czas.
     Na tym, nie licząc charakterów, podobieństwa się kończyły. Jedno było wysokie i umięśnione, o mocno ciosanej szczęce mężczyzny, natomiast drugie niskie i nadmiernie wyszczuplone, przez co dziwnie kanciaste.
     Obca pasowała do Arverów ze swoimi jasnymi włosami i prześwitującą, cienką jak papier skórą. Ale w przeciwieństwie do niej Olivia nie musiała już przyoblekać specjalnej obroży dla omeg. Sparowane jej nie potrzebowały.
     Skórzany, lawendowy materiał obroży ściśle otaczał smukłą szyję. Wielkie oczy koloru jasnego błękitu opadły najpierw na Ilię, może dlatego że byli identycznego wzrostu i podobnego wieku by bez krępacji przekazywać sobie mentalne kopniaki.  
     O, tak, ona już wie o Olivii wszystko, co powinna wiedzieć. Ciekawe, czy i mnie kopnie zaszczyt poznania jej tak blisko jak poprzednicy…?
     Nie śmiał do niej mrugnąć ani unieść kącika ust w pocieszającym geście, czując jak oburzona tyranka wzięła go pod odstrzał. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na syna jędzy, musiała do tego zadrzeć głowę w górę i… Spięcie jej ciała tylko się pogłębiło. Ilia zatrzymał reakcję na to odkrycie dla siebie.
– Boże, znowu się zaczyna – Malcolm wymamrotał to pod nosem tak cicho, że ledwie go usłyszał.
     Kaden miał rację, wcale nie cieszyło go spotkanie własnej matki. Przynajmniej wiedział, co było nie tak z jego panem… Mając t a k ą matkę nietrudno było dostać szajby. Zagryzł dolną wargę aby zdusić rosnący w nim chichot na myśl o katuszach, jakie codziennie musiał przeżywać senior rodu.
– Co to ma znaczyć, Malcolm? – wybuchła – Wyraźnie powiedziałam, że to rodzinny obiad – fuknęła, obrzucając Ilię pogardliwym wzrokiem.
– Rodzinny, mówisz? – westchnął, uniósł nadgarstek w pozie bardzo zapracowanego człowieka, a konkretniej zapracowanego biznesmena, udając że sprawdza godzinę na tarczy gustownego zegarka. Ilia wiedział, że mieli jeszcze trochę czasu do spotkania. – Ty możesz przyprowadzać obcą kobietę, o której nie wspomniałaś ani słowa, a ja nie mogę zabrać ze sobą własnego sekretarza, który ułatwia mi pracę i z którym za jakieś pół godziny wybieram się na spotkanie z partnerem biznesowym? – wyrzucił na jednym wydechu, zaciskając szczękę z irytacji.
     Na twarzy Olivii powoli wykwitały różowe plamy. Ona naprawdę nienawidziła, kiedy ktoś osłabiał jej pozycję pawia cyrkowego, nawet jeśli był to jej syn.
– Malcolmie Jacquesie Arverze, nie tym tonem! – syknęła, wypinając biust do przodu. Szponiastym palcem z bordowym lakierem wycelowała w Ilię, który wciąż nie mógł pozbierać się z szoku nie tylko po tym, w jaki sposób się zachowywała wobec własnego syna, ale… Jacques? Malcolm wypuścił powietrze ze świstem.
– Za to twój ton, najdroższa matko, zupełnie nie przystoi damie, za jaką się masz – odparł z chłodem, który zmarłego przyprawiłby o ciarki.
– Jestem twoją matką, mam pełne prawo zabierać na rodzinny obiad kogo chcę. Szczególnie, gdy tą osobą jest twoja narzeczona.
– Słucham? – spytał z niedowierzaniem.
– Usiądźmy, nie będę rozmawiała w przejściu – powiedziała z wyscenizowaną nonszalancją i ruszyła  w stronę zarezerwowanego stolika w samym centrum restauracji. Za nią sztywnym krokiem poszła rzekoma narzeczona, natomiast Arver i Ilia wciąż tkwili w progu, głównie przez blondyna.
     Wpatrywał się w ścianę jakby wciąż w polu jego widzenia stała Olivia, jego ciało emanowało lodem, a z oczu biło jakaś przerażająca ciemność. Mógłby przysiąść, że właśnie wyobrażał sobie jak dusi własną matkę. Nawet on nie widział by robił wcześniej taką minę. Trochę to wszystko przerażające, pomyślał.