Śnił o prześladujących go z
sczerniałych i rozpadających się sylwetkach. Gięły się przy sobie, roznosząc
echo tego samego znajomego szeptu, który dosadnie opisywał to, co mu zrobią,
gdy go dopadną. Jeden – będący najbliżej – pełen jadu w oczach wyciągał w jego
stronę nieproporcjonalną dłoń zakończoną szponami.
Był
milimetry od uchwycenia Adama i rozszarpania na strzępy, kiedy w nieprzeniknionej
otchłani rozległ się charakterystyczny ciąg wibracji. Znajomej wibracji. Sylwetki
zamarły jak po wciśnięciu pauzy.
Adam zamrugał
kilkakrotnie odpędzając wielobarwne mroczki latające przed zieloną tęczówką.
Leżał na plecach, wbijając wzrok w bielutki sufit. Tak inny od tego z
poprzedniego mieszkania – tam góra była w przeważającej większości pożółkła, z
zaciekami i z odłażącym tynkiem w kilku miejscach. Wszystko tu było takie
czyste i nienaturalne, nadal nie mógł uwierzyć, że od teraz może mieszkać w
tak… Ludzkich warunkach.
Przeprowadził się tu z
matką dwa tygodnie temu. Samo mieszkanie należało do nowego faceta jego matki, Justyny.
Jeżeli dobrze pamiętał, postawny, zdający się na wyjątkowo surowego mężczyzna
pracował w jakiejś dobrze prosperującej firmie architektonicznej, więc mógł
sobie pozwolić na tego rodzaju lokum – z trzema sypialniami; najbardziej
przestronną zajmowaną przez Justynę i Andrzeja, bo tak miał na imię jego
przyszły ojczym oraz dwiema mniejszymi, aczkolwiek równie uroczymi i
sąsiadującymi ze sobą – Adama, a także mającym dotrzeć pod koniec następnego
tygodnia, Adriana, chrzestnego syna Andrzeja, który dotąd mieszkał w Londynie.
Nie miał pojęcia, po co
ktoś miałby wracać z fantastycznego Londynu do brudnej, biednej Polski, ale nie
wnikał. Z rozmowy między mamą, a Andrzejem wywnioskował tylko tyle, iż nowa
osoba mająca z nimi mieszkać ma pomagać przy nowym Wrocławskim projekcie,
dlatego zamieszka u nich na najbliższe trzy, góra cztery miesiące.
Dla Adama ta część była
mało istotna. Wciąż żył wydarzeniami z przed kilkunastu godzin, kiedy usłyszał
walenie do drzwi mieszkania. Pospiesznie wyłączył wibracje budzika w starej
komórce i odrzucił na bok lepiącą się do jego bladej skóry kołdrę z poszewką w
zielone i czerwone jabłka.
Uniósł się cicho z posłania z
irracjonalnym lękiem, że ktoś usłyszy go zza solidnych drzwi i od razu
skierował w stronę zbyt pojemnego mebla jak na ilość posiadanej przez niego
odzieży. Szafa z prawdziwego drewna zdawała się z niego kpić, oczywiście, do
czasu gdy Justyna z gotówką w dłoni zabierze go na zakupy z prawdziwego
zdarzenia – takie mające nie tylko na celu wprowadzenie kobiecej ręki w nowym
lokum.
W pokoju na własny użytek dostał
jeszcze wysoką meblościankę z ciemnej wiśni i fotel na kółkach, którym z ostrożnym,
ale dziecięcym zachwytem jeździł od jednego kąta do drugiego. Elementy
dopełniające stanowiły wygodna sofa z malutkim stoliczkiem z dodatkową półką
pod blatem. Adam potrafił sobie wyobrazić, jak upycha tam talerze z jedzeniem i
kubki z zimną herbatą, gdy centrum dowodzenia w postaci książek i notatek zajmie
górę.
Otwierając drzwiczki szafy
prześladowało go wspomnienie przeraźliwego skrzypienia tej starej. Głucha
płynność nowej była tak dziwna, że wyciągał z niej ciuchy niczym szaleniec. Granatowy
sweter i stare, przetarte na kolanach dżinsy z ciucholandu spotkało to samo. Do
tego z dolnej szuflady wygrzebał bieliznę i na paluszkach ruszył ku wyjściu z pokoju.
Co za
absurd, pomyślał, zamykając miękko drzwi. Dochodziła ósma rano. Codziennie w
ciągu ostatnich kilkunastu dni miał nadzieję, że wszyscy będę jeszcze chwilę
spać, kiedy w między czasie on zdąży wziąć szybki prysznic i ukraść z lodówki
coś na śniadanie. Czuł się w tym mieszkaniu po trochu niczym złodziej i bardzo
nieproszony gość, może od początku nielubiany sąsiad. Odrobinę napięcia
schodziło z niego dopiero po wyjściu Andrzeja.
Nie
przywykł do takich wygód i teraz walczył sam ze sobą o zaakceptowanie nowego
świata. Jeszcze dobre pół roku temu klepali z matką i starszym bratem biedę. To
znaczy, właściwie tylko on i Justyna, bo Michała niezmiennie od pięciu lat
łapali na kradzieżach albo gorszych przestępstwach i usadzali w pierdlu. Raz
nawet zastanawiał się, czy to nie jakaś specjalna taktyka Michała skupiona na
zapewnieniu sobie ciepłego lokum, skoro w ich panował wieczny przeciąg. Ostatni
raz, gdy miał o nim jakieś wieści, policja wtargnęła do domu w poszukiwaniu
narkotyków. Adam nie był specjalnie zaskoczony. Tam, gdzie mieszkali,
skończenie jako bandzior było jedną z wiodących karier.
Niebo
przysłaniały gęste, ciemne chmury. Obserwując ich toporny przepływ mógł dać
wiarę wieczornemu programowi pogody zapowiadającego ulewny deszcz i
przeszywający lodem wiatr. Andrzej miał wyjść do pracy koło dziewiątej, a mama
wzięła w salonie fryzjerskim dzień wolnego. Bardzo liczył na to, że nie spotka
żadne z nich w tym czasie, a na zewnątrz nie porwie mu parasola.
Po
śniadaniu chciał się stąd ulotnić i chociaż była sobota, a on do nowej szkoły
miał przyjść dopiero we wtorek – szóstego marca, sądził że na nieznanym mu
mieście da radę przeczekać chociaż do dwunastej w południe. Od kiedy się tu
wprowadzili nie miał okazji wyjść z domu na dłużej aby rozejrzeć się za
ciekawymi miejscówkami. Głównie rozpakowywał swoje rzeczy i pomagał przenosić
stare graty z poprzedniego mieszkania, a to wbrew pozorom zabierało szmat
czasu.
Już nie wspominając o tym, jak
odnosił się do niego Andrzej. Mężczyzna patrzył na Adama jak na paskudnego insekta
zbłądzonego niesamowitym przypadkiem w jego sterylnym domu i próbującym dociec
– z winy której dziury do tego doszło. Dobrze zdawał sobie sprawę, że zawadza.
Przeszkadza w wiciu sobie gniazda z Justyną, pasożytuje, zabiera tlen i
wszystkie podobne skojarzenia.
Przewrócił teatralnie oczami,
kierując się w stronę łazienki umiejscowionej na końcu korytarza. Justyna była
kochającą matką i wykrzesywała z siebie tyle, ile mogła – nie pozwoliłaby go
wyrzucić. Andrzej musiał się z tym pogodzić i przeważnie ograniczał się do
wbijania w Adama spojrzenia wypełnionego wstrzymywaną irytacją.
Nie myśląc dłużej o niechęci
mężczyzny do siebie, wśliznął się do łazienki i odświeżył po nieprzyjemnej
nocy.
*
Kilkanaście minut później, umyty
i pachnący wyściubił nosa zza drzwi. W mieszkaniu zdawało się być równie cicho
co moment temu, więc wyszedł na przyciemniony korytarz. Na palcach skręcił w
stronę kuchni, będącej na szczęście tuż obok i przestąpiwszy jej próg,
odetchnął w duchu.
Pusto.
Zrobi
sobie jakąś kanapkę i może zabierze jeszcze coś na drogę, wyjdzie, a raczej –
zniknie nowo powstałej rodzinie z oczu, przeczekując w nadziei na rozluźnienie
panującej od wczoraj atmosfery.
Michał
przekroczył pewną granicę przychodząc tu i… grożąc Justynie. Niepokoiło go, w
jaki sposób ich odnalazł. To nie tak, że zostawili w starym mieszkaniu kartkę z
nowy adresem i zaproszeniem do dołączenia się do rodzinnego kabaretu. Akurat
tamten moment wybrał Andrzej na powrót z pracy. W innym przypadku pewnie
czerpałby jakąś szczątkową przyjemność z jego zirytowania, ale tym razem
przepełniała go wyłącznie wdzięczność.
Zbliżała się powoli dwudziesta.
Pomagał mamie przy kolacji – ona prawie skończyła siekać pęczek pietruszki
z koprem, a Adaś blendował ser z ziemniaków i nerkowców, kiedy rozległ się
notoryczny, piszczący dźwięk dzwonka od drzwi. Potem z pobladłymi twarzami
słuchali natarczywego walenie w nie i wiązankę niewyraźnych przekleństw.
Za
drzwiami czekał upalony Michał, a nie więcej jak pięć minut później również
jego przyszły ojczym, którego złość po wszystkim skierowana została na Adama
wyzwanego od „cholernych szczeniaków i społecznych śmieci.”
Myślał,
że szlochająca w sypialni matka zignorowała te docinki tylko dlatego, że była
już zwyczajnie zmęczona tym wszystkim. Przegonienie brata samemu, a przede
wszystkim trzymanie go z daleka od niej nigdy nie było łatwe i pierwszy raz
Adam naprawdę się go bał.
Chorobliwie
poszarzała skóra, drganie mięśni, przepocone ubranie i nerwowe, latające po
wszystkim spojrzenie dostatecznie upewniło go, że czarnowłosy jest pod wpływem.
Nie dogadywali się. Chłopak
wciąż pamiętał sytuację sprzed lat, gdy Michał pobił go za użycie ukradzionych
przez niego słuchawek. Skończyło się na rozlewisku siniaków i bólu żołądka. Czy
hamowała go świadomość, że młodszy brat jest słabym, chorowitym dzieciakiem,
czy nie – do dzisiaj potrafił przywołać to piekąco-pulsujące uczucie pękniętej
wargi i metaliczny smak wewnątrz. Od tamtego czasu wyrósł bardziej, niż ktokolwiek
mógłby się po nim spodziewać. Zrobił się wysoki, szerszy w ramionach, jego
zdrowie się poprawiło. Hodowany na surowej marchwi nabrał sił. I wciąż nie
potrafił się bić, czego do wczoraj nie uznawał za niezbędną umiejętność. Zawsze
wolał utrzeć komuś nosa słownie niż poprzez pięści. Ale czy w tamtym momencie
cokolwiek to obchodziło Michała?
To był drugi
raz, gdy w duchu dziękował Andrzejowi za szybkie dotarcie do domu. Ten
pierwszy? Justyna znowu zaczęła się uśmiechać, a jej oczy błyszczały szczęściem.
Mimo, że wątpił by nie usłyszała wściekłych powarkiwań partnera, kiedy tłumaczył,
kim jest facet z przed chwili.
Nie
miało to dla niego wielkiego znaczenia. Ważne, że pojawił się ktoś
wystarczająco wpływowy by odstraszyć agresywnego napastnika. Puścił więc mimo
uszu późniejsze obelgi pod swoim adresem… Nie był śmieciem.
Prawda, przed związkiem Justyny
z Andrzejem byli biedni i ledwo wiązali koniec z końcem, jednak najmłodsza
latorośl uczyła się więcej niż doskonale. Adam chciał zostać chirurgiem,
przeskakując każdą przeszkodę jaka miała mu się napatoczyć w drodze do
spełniania celu. Nie tykał papierosów ani alkoholu, nie przejawiał agresywnych
zachowań – preferował ugodowość i postawę kocham-wszystkich-amen albo milczące
pocałujcie-mnie-w-dupę.
Nigdy
nikt nie miał do niego większych uwag. Eliminował wszystkie możliwe skazy,
które w jakikolwiek sposób mogłyby go oddalić od zawodu chirurga. Chciał zostać
kimś wielkim i pomagać innym ludziom, jak tylko mógł.
Ze względu na nowy związek matki
był zmuszony przenieść się w połowie drugiego roku, zostawił swoich doczesnych
przyjaciół, ulice nieznające bezpiecznych poboczy, rozpadające się domy i
brzydkie, znające lepsze czasy budynki miejskie. Całe swoje życie na miłosne widzimisię
Justyny.
Na szczęście był tak dobrym
uczniem, że żaden z nauczycieli z byłej ani aktualnej szkoły nie robił mu z
przenosin problemów. Wręcz przeciwnie, dyrekcja prywatnej placówki traktowała
Andrzeja z jakąś nienormalną nabożnością, a jego „syna” (słowa Andrzeja) niczym
cholernie drogocenny artefakt zwieziony z Egiptu. Nie spodziewał się, że ktoś
taki jak Andrzej mógłby pociągnąć za biznesowe sznurki aby cokolwiek mu
ułatwiać, w końcu nikt go do tego nie zobowiązywał. Ale czy narzekał? Prywatna szkoła
miała rewelacyjną renomę, nieporównywalnie lepszą od starej.
Zaczynał życie od nowa jako
siedemnastolatek z Wrocławia. I czy tego chciał, czy nie, musiał przywyknąć.
Dostosować się i może w końcu znaleźć tutaj trochę więcej szczęścia. W tym
wygodnym, zadbanym domu ze szczęśliwą matką oraz bogatym ojczymem, który w lepszych
dniach przynajmniej starał się tolerować istnienie Adama.
Uśmiech mimowolnie wypłynął mu
na pulchne usta. Wbrew wszystkiemu znał swoją wartość. Na razie był tylko sobą
– Adamem na doczepkę w nowym związku matki, ale kiedyś będzie Kimś.
Gdy wyciągał twarożek z pestek
słonecznika i kiełki warzyw z lodówki, z twarzy wciąż nie schodził mu
zadowolony z siebie uśmieszek. Nie podda się tak łatwo, nawet jeśli miałby
przez resztę życia toczyć koty z Andrzejem.
*
Sapnął hamując narastającą w nim
irytację. Doskonale potrafił zrozumieć, jak zatłoczonym miastem może być
Wrocław ze względu na swoją wielkość i tych wszystkich turystów, ale już
zdecydowanie nie mógł pojąć – jak to jest, że ci ludzie włażą dosłownie
wszędzie i robią w s z y s t k o na raz, łącznie z wpadaniem na innych, popychaniem
i deptaniem czyichś stóp! Czy oni są ślepi?
Westchnął głośno, kiedy po raz
kolejny dostał od jakiegoś brodatego mężczyzny w średnim wieku z łokcia w
ramię. Włochacz obejrzał się na niego i spuścił szybko wzrok, jak gdyby właśnie
nie trącił go dość boleśnie. Może wychodząc z założenia, że skoro szturchnął drugiego
faceta, to tego nie zaboli. Bo przecież nie jest babą ani nie wygląda na
mięśniaka żeby mu oddać.
Kilka
minut wcześniej podeptała go starsza pani w jaskrawo czerwonych butach na
wysokim obcasie – owym obcasem, co prawie doprowadziło go do łez, ale jakoś to
zniósł biorąc głębokie wdechy. Przez to jego prawa stopa wciąż pulsowała
delikatnym bólem i Adam po prostu chciał już wyjść z tego tramwaju na
Grabiszyńskiej, a resztę drogi dojść pieszo pomimo marcowego chłodu. Bo jeszcze
chwila i zacznie wrzeszczeć…
Jak
pomyślał, tak właśnie zrobił. Odetchnął z ulgą, kiedy przecisnął się pomiędzy ludźmi
do jednego z wyjść na ponurej Grabiszyńskiej. W życiu nie widział tylu
kibolskich graffiti, co na tych blokach.
Nowe miasto, nowe i lepsze
możliwości… Odetchnął głęboko zimnym powietrzem, po raz kolejny usiłując
przyswoić sobie tę informację. Jak na złość za każdym razem go zaskakiwała.
Adam trochę obawiał się nowego otoczenia, to fakt. Nie był pewny, czy da radę w
środku roku szkolnego zdobyć jakichś znajomych.
W każdej
szkole w przeciągu kilku pierwszych dni tworzą się grupki i wzajemne koła
adoracji. A Adam? Adam był Adamem. Małomównym, grzecznym chłopcem z biednej,
polskiej rodziny. A gdzie bieda – tam i patologia.
Zapomnij, mruknął sam do
siebie. Powinien zapomnieć o tym, co było i żyć tym, co jest teraz. Nie był
towarzyski? No więc spróbuje być. Będzie udawał. W końcu takie miasto jak
Wrocław jest pełne różnych klubów, a zwariowanych nastolatków jeszcze więcej.
Na pewno z kimś się zaprzyjaźni, niekoniecznie łamiąc wszystkie swoje zasady.
Prawie w
to wierzył.
*
W mieszkaniu
był za piętnaście dwunasta. Gmerał cicho dorobionym kluczem w zamku, więc gdy
tuż za otwartymi drzwiami stanął oko w oko z wyprostowanym jak struna
Andrzejem, który powinien być w pracy, omal nie zszedł na zawał.
Cholera.
– Cześć – mruknął i spuścił wzrok na swoje
rozchodzone zimówki. Uklęknął na jedno kolano rozsznurowując kolejno sznurowadła.
– Dobry. Nie było cię – zauważył pozbawionym emocji
tonem. Adam przez kilka sekund wahał się, jak powinien zareagować. Ostatecznie
zdecydował się na zwykłe „mhm”, licząc że mężczyzna da mu spokój. Przeliczył
się.
– Słuchaj… młody – zaczął trochę niezręcznym tonem,
z którego spozierała przyswojona z latami twardość. Odwrócił się na chwilę do
tyłu aby sprawdzić czy nikt poza nimi tego nie usłyszy. Zaczyna się, pomyślał
cierpko. – Wczorajsza sytuacja wzburzyła… Trochę twoją mamą. Dzisiaj wieczorem
chciałbym jej to wynagrodzić, więc masz tutaj trochę drobnych i wyjdź koło siódmej
na jakąś pizzę, okej?
Nim
zdążył cokolwiek powiedzieć, w Adamową dłoń został wepchnięty zwitek
dwudziestek. Patrzył na nie, zdawało się przez dobre pół minuty, a nie kilka
rozciągających się sekund, aż w końcu spojrzał na mężczyznę z goryczą i odrzekł
suchym tonem.
– Jasne.
Przez
ułamek sekundy chciał dodać jeszcze sarkastycznie „dziękuję”, ale pomyślał, że
skoro Andrzej sam z siebie i to jeszcze za coś daje mu pieniądze, to nie
ma potrzeby aby wysilać się ani na spięcia ani dogorywającą życzliwość. Bycie
miłym dla kogokolwiek poza Justyną najwyraźniej zaburzało rytm życia ich obojgu.
Tyle mieli ze sobą wspólnego. Miałby w to ingerować żeby ponownie zostać
wytartym o beton?
– Tylko nie wróć zbyt późno… – Chłopak zamrugał, gdzieś
głęboko w sobie roztrząsając to, czy możeAndrzej się o niego…? – Justyna będzie się martwić – wymamrotał z
wyraźną niechęcią. A jednak nie, wszystko po staremu.
Skrzywił
lekko kąciki ust, pokiwał głową na znak zrozumienia i ściągnął z siebie kurtkę.
W tym samym czasie ciemna czupryna zniknęła w którymś z pokoi. Nie obchodziło
go, w którym. Adam wyznawał zasadę, że najlepiej być sobą. Widać Andrzej podzielał
i to. Jakkolwiek mogli trochę zbyt przesadnie demonizować się nawzajem.
Ostatecznie wyglądał jakby naprawdę kochał mamę. A kim on jest, żeby poddawać
czyjeś uczucia w wątpliwość?
Ruszył w
stronę swojego pokoju rozmasowując palcami nasadę nosa. Ile to on miał jeszcze
do wypakowania własnych rzeczy… Zdecydowanie nie znosił przeprowadzek.
*
Mrużąc
oczy, zerknęła na wchodzącą do sypialni postać. Idealnie skrojona, niebieska
koszula opinała jej wysokiego partnera kusząco, eksponując co trzeba. Co jak
co, ale Andrzej zdecydowanie nie był z tych pracowników biurowych,
którym rośnie mięsień piwny. Przekonała się o tym już niejednokrotnie i czasem
wciąż nie wierzyła, że spotkało ją takie szczęście.
Andrzej
był przystojny i wykształcony, co równało się dobrym zarobkom. Miał marzenia,
spełniał się zarówno zawodowo, jak i prywatnie. A poza tym był romantycznie
zainteresowany Justyną. Zaopiekował się najpierw nią, a potem również jej
synem, chociaż wcale go o to nie prosiła. Nigdy nie planowała, by ich relacje
zaszły tak daleko. W końcu całe życie karała się za straszliwy błąd z młodości…
Właśnie ten mężczyzna pokazał Justynie, że już więcej nie musi.
Sprawił,
iż pierwszy raz od odejścia Krzyśka, poczuła się w porządku ze sobą. Kochana i
bezpieczna. Wartościowa. Dbał o nią najlepiej jak potrafił, czasem z rzucającą
się w oczy słodką nieporadnością. Kiedy indziej z wielką pewnością siebie,
pamiętając jednak o kruchości kobiety. Andrzej zawsze był wobec niej szczery i
za to go ceniła. Już na początku ich znajomości wyjaśnił jej, iż sam również
musi nauczyć się tego wszystkiego od nowa.
Justyna
nie była jedyną skrzywdzoną przez los.
Usiadł
koło niej na łóżku, gdzie od rana odpoczywała. Mimo to nieznośny ból głowy nie
odstępował jej na krok. Na granicy pomiędzy snem, a świadomością jazgotliwie
pobrzękiwał stary lęk.
– Jak się czujesz? – kąciki ust drgnęły jej ku
górze, słysząc ten łagodny, przepełniony troską ton. Och, jak ona go kochała!
Czy był lepszy mężczyzna od Andrzeja? Nie wierzyła.
– Wciąż boli, ale do wieczora na pewno przejdzie. –
Przymknęła powieki, czując się absolutnie bezpiecznie w towarzystwie partnera.
Poczuła, jak kładzie chłodną dłoń na jej czoło i niespiesznie gładzi, co
przyniosło nieco ukojenia. Zamruczała z zadowoleniem, lecz chwilę potem po raz
kolejny naszła ją nurtująca myśl. Nie chciała psuć chwili, ale męczyło ją to od
wczoraj i nie podobał się jej kierunek, w którym to wszystko mogło zmierzać.
– Andrzej… – mruknęła słabym, niepewnym głosem – Bo
ja chciałabym… – zacięła się, szukając odpowiednich słów. Jak miała się
wyrazić, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Bo wiedziała, że jeśli
teraz odpuści to skrzywdzi nie tylko swoją miłość, ale przede wszystkim
własnego syna. Adaś był jedynym elementem tamtego okropnego życia, z którym
nigdy nie zechce i nie pozwoli się rozstać.
– Tak? – Głos mężczyzny wciąż zawierał w sobie tę
przyjemną nutę. W ogóle jego głos od początku wydawał się bardzo przyjemny.
Zdawała sobie sprawę, że Andrzej w pracy znacząco inaczej kreował dla odbiorów
swoją osobę. Był twardszy i nie tolerujący niedociągnięć.
Wyniosły.
Skrupulatnie wypełniał ciążące na nim obowiązki, przez co niekiedy zdawał się
być odbierany za bardziej nieprzyjemnego niż w rzeczywistości. W takich
momentach jak ten, chciało się jej śmiać w duchu. Mało kto znał takiego Andrzeja!
I nigdy się jej nie znudzi.
Westchnęła.
Jeśli nie teraz, to kiedy?
– Wiesz. Ty i Adaś… – Słyszała, że teraz on
westchnął. Delikatnie zmarszczyła brwi i przyjrzała twarzy bruneta. Niebieskie
oczy wpatrzyły się gdzieś w przestrzeń za oknem. – Chciałabym żebyście się
dogadali – zakończyła płasko. – Adaś naprawdę nie jest taki jak... – przerwał
jej, zanim zdążyła przywołać wczorajszą, wciąż świeżą sprawę.
– Wiem, że nie jest – odparł szybko i westchnął po
raz drugi. – I to, że nigdy nie zostawiłabyś swoje dziecko same sobie. Po
prostu… Jest tak podobny do ciebie, a zarazem tak różny. Adam zdaje się mieć…
Odmienne patrzenie na świat. Nie mówię, że to źle… – zapewnił pospiesznie i
zamotał się na chwilę, Justyna cierpliwie czekała na ciąg dalszy, studiując
jego mimikę twarzy. – Chyba nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że wkrótce
będę dla niego ojcem. Kocham Cię i boję się, że on mógłby wywrzeć jakiś… Zły
wpływ na ciebie. Na nas.
Ostatnie
słowa wypowiedział szeptem, jednak ich przekaz – doskonale zrozumiany Justynie,
bardzo ją zaskoczył.
– Adaś…? – spytała głupio i czując na sobie
zażenowane spojrzenie Andrzeja, zreflektowała się szybko. – Andrzej, Adam nie
jest taką osobą. Moje małżeństwo było najgorszą decyzją jaką podjęłam w swoim
życiu, ale nie żałuję tego, że mam Adasia. Michał jest… Michał zawsze był
bardziej za ojcem. Starałam się ze wszystkich sił wyplenić z niego to, co
zasiał w nim Krzysiek. Poległam. Ale Adam jest cudem – powiedziała z
naciskiem i wzięła głęboki, uspokajający oddech. Skoro powiedziała A. musi też
powiedzieć B. – Wiem, że to dla ciebie niekomfortowa sytuacja, mimo to nigdy
nie zgodzę się, żeby mojego najmłodszego, ukochanego syna traktowano jak diabła
wcielonego, bo to najzwyczajniejsza bzdura. – Dostrzegła jak jej partner
spuszcza głowę w dół i czerwienieje na twarzy – Andrzej, ten chłopak nigdy tak
naprawdę nie miał ojca. Wychowałam go najlepiej jak umiałam, a teraz mam Ciebie
i chcę żebyś to Ty stał się dla niego wzorem. Proszę cię. – Starała się
powstrzymać drżenie w głosie, jednak wbrew chęcią wydobyło się z niej zduszone
chlipnięcie.
Czuła, jak oplata jej drobne
ciało swoimi ramionami i słyszała szept, obiecujący że tym razem będzie
lepiej. Będzie w porządku.
Całkiem pasująca piosenka ;)
I edit, przypomniałam sobie o czym zapomniałam XD Biorąc pod uwagę to, że z Adasia taki świetny kucharz prawdopodobnie zrobię zakładkę na te przepisy, które wspólnie z A. wypróbowaliśmy ;)
Przysięgam, że to najlepsze smarowidło na kanapkę ever - uwielbiam go! Mam naturalny wstręt do kanapek i zwykłego sera białego, więc dla mnie to genialna alternatywa. Szczególnie do pracy i żałuję, że nie odkryłam go jak jeszcze chodziłam do szkoły - byłabym wtedy ociupinkę szczęśliwsza i pogodzona z zimnym "obiadem". Twarożek ze słonecznika - PRZEPIS TUTAJ - jest tysiąc razy zdrowszy - albo w ogóle zdrowy, bo nabiał generalnie zabija wszystko i wszystkich, ale ok, ze słonecznika still smakuje lepiej niż taki twarożek od bardzo nieszcześliwych krów. Dużo miłości dla trustmeitisvegan.
"Okazuje
się, że piekło to nie płonąca, wrząca otchłań ognia i cierpienia [...]
Piekło jest wtedy, kiedy ludzie, których kochasz najbardziej na świecie,
sięgają po twoją duszę i wyrywają ci ją. I robią to tylko dlatego, że
mogą".
Hannah
wyrwała z niej kawałek tego, co pozwalało jej kochać. Wtrąciła w wir
pustych relacji i pracoholizmu. Po co pakować się w długotrwały związek,
jeśli ostatecznie po raz kolejny zostanie obdarta z zaufania?
~
Od
zawsze pragnęła idealnej miłości rodem z czytanych przez nią romansów.
Miłości nieskończonej, z każdym dniem pełniejszej i nie uginającej się
pod naporem najcięższych momentów.
Docinki
z powodu mało atrakcyjnej aparycji, życie wywrócone do góry nogami
przez prześladowców i przeprowadzkę, a także chorobliwa nieśmiałość
utrudniająca komunikację nie zabiły w Jennifer marzenia o odnalezieniu
tej doskonałej osoby.
"Tylko
dlatego, że coś nie wyszło, nie można zakładać, że na świecie nie ma
innych ludzi do kochania. Miłość jest zbyt ważna, by iść bez niej przez
życie".
Wiedząc,
że stała się celem zakładu, uznaje, iż nic nie stoi na przeszkodzie by
udowodnić zranionej przełożonej, że na tym świecie istnieje jeszcze
czysta, szczera miłość.
Czekał na
ten dzień calutki miesiąc. Teraz, prawie półtorej miesiąca od rozpoczęcia pracy
w Sinity’s w jego głowie zabrakło miejsca na myśli typu: Nie wytrzymam tego dłużej. To nie jest tego warte.
Wystarczył
szereg liczb w wypłacie za pierwszy miesiąc. A także bonusowa równowartość
wypłaty za poniesione straty rodzaju wszelkiego. Szczególnie tych sprzed kilku
tygodni.
W
pierwszym odruchu niemal zakrztusił się pitą kawą, przez co opluł nią monitor
swojego laptopa. Nie wierzył własnym oczom, widząc sumę jaką pokazywał
elektroniczny bank. A to był tylko bonus.
Spędził
całe popołudnie w biurze segregując jakąś starą dokumentację, a Arver nie
zająknął się na ten temat ani słowem. Nie poleciał do niego ze służalczymi pokłonami
i rzewnymi podziękowaniami.
Od
zewnątrz przeszło bez echa. Wewnątrz? W głowie miał pieprzony chaos podsycany gorącym
uczuciem ekscytacji rzucającej się mu po żołądku. Natychmiastowo zrobił przelew
dobroczynny dla domu dziecka, którym zarządzała Taylor. Zostawił sobie
niewielką sumę dołączając ją do rachunku „na czarną godzinę”.
Tutaj
miał z góry zapewnione wyżywienie, mieszkanie i opłacone wszelkie koszty
związane z podróżami służbowymi czy zajmowaniem się blond alfą na prywatnych
spotkaniach. Karta płatnicza Malcolma była do jego dyspozycji przez całą dobę w
zależności od tego, gdzie aktualnie przebywali.
W sierocińcu
ciągle coś wymagało naprawy, pochłaniając coraz większą sumę pieniędzy. Jak
wielkim idiotą by był, gdyby zrezygnował z pracy u Arvera, wiedząc jak bardzo
jego wypłata pomoże dzieciakom? Czułby się dostatecznie źle rozczarowując
siostrzyczkę.
Miał świadomość, iż nie będąc tak świetny w
udawaniu mogłaby bardziej drążyć na temat nieestetycznej blizny na wierzchu
lewej dłoni oraz nie blednących siniaków wszystkich kolorów tęczy pokrywających
jego ramiona… Na szczęście ich nie mogła zobaczyć, bo wniosek sam by się jej
nasunął.
Pobudka w
szpitalu, bez czucia w ręce i przy jednej zapalonej lampce obok łóżka była
dostatecznie przerażająca. Jasne, ten pokój nie powinien wprawić go w uczucie
klaustrofobii – był dostatecznie przestronny i luksusowy, mimo to pawie popadł
w histerię. Widząc jak ciemność tłoczy się wokół łóżka, przypomniał sobie
duszne wnętrze szafy, w której był zamykany na wiele godzin i ten żałosny
snopek światła ledwo wpadający przez szparę drzwi.
Widząc siniaki
domyśliłaby się od razu, dlatego pod żadnym pozorem nie mogła zjawić się w
szpitalu i zobaczyć go w takim stanie. Miewali ich o wiele więcej w prezencie
od biologicznych rodziców.
Nawet nie
chciał sobie wyobrażać, jak zasypałaby Arvera wściekłymi pytaniami, a nawet otwartymi
oskarżeniami, a ten w jakimś sadystycznym zamyśle zwalnia narzeczonego Tay – jego
przyszłego szwagra z innego oddziału Sinity’s.
Ilia
byłby skłonny uwierzyć, że chciałby go tym potem dręczyć. Gdyby tak się stało,
cierpiałoby również trzydzieścioro dzieciaków, które utraciłyby darmową reklamę
firmy. Swoją nadzieję. Szansę. Już wolałby zgnić w tamtej szafie niż do tego dopuścić.
Westchnął
ciężko, przypominając sobie o jutrzejszym dniu, który wymusił na nim blondyn.
Że niby szkoda nakładać drogi podstawianiem samochodu pod firmę, żeby go
odebrać i pojechać wspólnie na spotkanie z koreańskim partnerem firmy.
Bo i po co wysłuchiwać narzekań własnej
matki w samotności, skoro ma się od tego osobistego sekretarza?
Niech cię diabli, Arver.
Ilia
przepadał za tą kobietą w równym stopniu, co ona za nim, a przecież nic jej nie
zrobił. Bluzgała na niego za każdym razem, gdy kazano mu przekazywać, że syn
jest zbyt zajęty pracą aby się z nią spotkać… Alfi tchórz.
Nie
zdążył osobiście poznać tej kobiety, a już czuł wobec niej antypatię. Sytuacja
ta naprowadziła go na kwestię, o której dotychczas za bardzo nie rozmyślał –
swojego poprzednika. Kilka dni temu dyskretnie wypytywał o niego osoby w domu.
Chciał wiedzieć, jak ścisły był zakres jego obowiązków.
Kucharka
poważnym tonem poradziła mu aby nie odkopywał starych historii, a na
potwierdzenie jej słów Ariabelle kiwała głową z gorzkim uśmiechem. Wbrew
zamiarom kobiet tylko bardziej rozbudziło to jego ciekawość. Wyłącznie bardzo
przyjazny i otwarty służący – Kaden – opowiedział mu, o co w tym wszystkim
chodziło. Domyślił się, że był typem łasym na plotki, ale teraz aż tak mu to
nie wadziło.
Jego
poprzednik zrezygnował po ośmiu miesiącach, a nie, jak mu powiedziano, po
sześciu latach. Mina, jaką wtedy zrobił rozbawiła Kaden do łez.
– Powiedziano ci, że musiał odejść bo zdecydował się
ustatkować? Stara śpiewka, dziwię się że jeszcze jej nie zmienili. – Ilia
siedział zmrożony z widelczykiem w połowie drogi do ust, patrząc na
przystojnego betę z niedowierzaniem. Mieli ledwie kilkanaście minut na rozmowę.
– Ty też to łyknąłeś? Nawet po tym, gdy już poznałeś
samego Arvera? – Kaden zmarszczył nos na wspomnieniu o alfie, po czym ponownie
skoncentrował się na Ili i jego twarz się rozpogodziła. Żartobliwie trącił go
nogą pod stołem – Arver jest świnią, lecz nie najgorszą w całym zestawieniu,
wiesz? Jego praca jest stresująca, jednak towarzyszenie takiej osobie jak on i
zmaganie się z brudami, którymi się otacza… To jest o wiele bardziej stresujące
i nie wiem, jak ktokolwiek może być z tym na porządku dziennym. Poznałeś już starą
Arverową?
Brunet
zamrugał na te rewelacje. Musiał przyznać, że analiza ta zawierała sporo
prawdy. Ale co z tym wspólnego miała matka Malcolma? Sekretarz pokręcił głową.
– Telefonicznie. Jest bardzo…
– Psychiczna?
– Spięta – dokończył ostrożnie, mimo rozbrajającego
uśmiechu towarzysza. Ilia powstrzymał się od obejrzenia na wszystkie strony,
czy aby ktoś ich nie podsłuchiwał. Wolał nie mieć później przez tę rozmowę
problemów.
Wpakował
kawałek przepysznego ciasta do ust, rozkoszując się smakiem karmelowej masy i
startych orzechów. Niebo w gębie. Vi, ich kucharka (naprawdę Vivian, ale
wszyscy uznawali, że brzmiało to zbyt surowo jak na matczyną opiekę, którą ich
otaczała), robiła je kilka razy w tygodniu dla osłodzenia pracy u pomiotu
szatana.
– Jesteś zbyt miły – Kaden wymruczał, przypadkowo pocierając
łydką o jego, gdy rozpierał się wygodniej na krześle. Sięgnął po filiżankę i
upił łyk kawy.
– Nadal nie rozumiem, po co ta cała tajemnica?
– Przez starą Arverową i uniknięcia medialnego szumu.
Z jakiegoś powodu nienawidzi bet, czekania i braku atencji. Nie dziwię się, że
jej własny syn nie ma ochoty się z nią spotykać na rodzinne obiadki – zawiesił
na chwilę głos, mrużąc oczy w zastanowieniu. – Zawsze cierpieli nowi
sekretarze, aż i oni nie mogli już znieść tej tyranii i rezygnowali jeden po
drugim. Arver nigdy nic z tym nie robił, chyba mu to obojętne, jeśli nie
wykonywali swoich obowiązków z dorównującą mu gorliwością.
– Dużo było tych sekretarzy? – spytał z
konsternacją.
– Jesteś dwunastym, a wiesz co mówią o tej liczbie?
– mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, patrząc na Ilię z nad filiżanki. Że jest parszywa? Zdumiało go, że
zaledwie przez sześć lat na tym stanowisku przewinęło się tak wiele osób.
– Więc… To prawda, że jest nieprzyjemna w obyciu,
ale chyba da się ją znieść…
Kaden
westchnął przeciągle, po czym brutalnie rozwiał jego nadzieje. Gdyby słowa były
piaskiem, sypnąłby mu nim w oczy.
– Przeważnie zdarza się jej tylko grozić. Sprzątam u
Arvera od kilku lat, z czego trzy lata temu spoliczkowała jego sekretarkę, bo
podała jej ciepłą kawę, rozumiesz? Nie gorącą, a ciepłą. Była jedną z dwóch i
ostatnią kobietą, która pracowała na tym stanowisku. Są słabe emocjonalnie. –
Zrobił krótką pauzę – Wobec ostatniego posunęła się do pobicia. Mówisz, iż jest
spięta? Każdy, kto tu pracował i miał z nią choć raz do czynienia uważa, że
jest zdrowo pierdolnięta. Właśnie dlatego jesteś dwunasty… I oby ostatni, bo
już zaczynają mylić mi się imiona wszystkich, którzy się tu przewinęli. Jaka
matka, taki syn – zakończył z krzywym, przekornym uśmiechem. Z nieznanego Ili
powodu zdawało się, że sytuacja niezmiernie go bawi.
Wziął łyk
herbaty po raz ostatni odtwarzając w głowie przebytą z Kadenem rozmowę i
próbując wyciągnąć z niej jak najwięcej... Ostrzegawczych nut? Tak jakby mogło
mu to w czymś pomóc. Nie mniej jednak świadomość o losowej niestabilności
stanowiska sekretarza w Sinity’s dodawała mu specyficznej pewności siebie. Nie
pozwoli na stratę tak lukratywnego stanowiska.
Cierpkość
gorącego płynu przyjemnie załaskotała go w język. Przeglądał papiery dotyczące
koreańskiego partnera, wyłapując co jakiś czas dziwaczne nieścisłości.
Dokładnie takie, które wskazywały na chęć oskubania Malcolma. I czy to nie
pełne ironii, iż nawet jego partner biznesowy najwyraźniej miał z nim jakieś
niesnaski? Jaka matka, taki syn… Naprawdę
było tak źle?
Potarł kark w nerwowym
ruchu, wracając do rzeczywistości biznesu.Podjął decyzję tak, jak zdziera się plaster ze skóry – szybko, sięgając po
żółty zakreślać i czyniąc umowę niezdatną do użycia.
Oczywiście,
mogli otrzymać kopię, ale przynajmniej jedna rzecz zostanie zmieniona, dlatego
tę równie dobrze mógł zniszczyć. Właśnie do tego należało część jego
obowiązków.
Jeśli
ktokolwiek miał sobie pogrywać z Arverem, to zdecydowanie nie jeden z jego partnerów
biznesowych. Zanotował w głowie by z czystej ciekawości sprawdzić umowy z
czasu, kiedy nie pracował dla Malcolma i kontynuował kolorowanie tak długo, aż
herbata zniknęła w okolicznościach, których nie zarejestrował będąc skupionym
na pracy.
Do łóżka
położył się dopiero wtedy, gdy czuł jakby naprawdę miał pod powiekami piasek.
Przyłożył policzek do miękkiej, pachnącej świeżością poduszki i zasnął niemal
od razu. Jak mu się zdawało – kilka minut, a nie sześć godzin później, słońce
odbijające się na jego twarzy było jakimś okrutnym żartem.
Po
zerknięciu na zegarek wydał z siebie zmęczony jęk. Godzinę więcej, tylko o tyle proszę. Może gdyby napisał do Arvera… Kurwa, przecież dzielą ich zaledwie piętro.
Dwa, długie korytarze i szereg schodów. Ale
może gdyby tak…?
Mogę
wziąć taksówkę –wystukał
pospiesznie, w razie gdyby miał stchórzyć.
Odpowiedź
nadeszła minutę później i nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, co do tego
jak spędzi porę obiadową. Popełnił błąd pisząc, że coś może, jak gdyby nie był
tego pewny.
Jedziesz ze mną.
– Bądź przeklęty – wymamrotał w poduszkę. Po raz
pierwszy uznał, że towarzystwo Arvera i jego wielkiego ego nie było takie złe w
porównaniu do nieprzyjemnej starszej damy.
*
Wiedział,
że to będzie katastrofa już w chwili, gdy otworzył rano prawe oko. Pomylił się
przeceniając skalę przechowywanego przez Olivię jadu i niezmożonej
upierdliwości, bo czy nie tym było przyprowadzenie ze sobą jakiejś młodziutkiej
biedulki jako smakowity kątek dla jej syna? Po tym, co o niej usłyszał miał
pełne prawo nie chcieć nigdzie iść.
Jego
matka była omegą. Próbował nie gapić się bezpośrednio na nią, a jedynie kątem
oka badać podobieństwa pomiędzy synem i matką. Przeważająca część była subtelna,
jak rysy twarzy. Pierwszym elementem przykuwającym uwagę to w stylu greckim –
doskonały, prosty nos, wysokie kości policzkowe i nienaganna cera.
Pamiętał,
że Malcolm miał coś koło trzydziestki. Kobieta wyglądała na pięćdziesiąt parę i
jedynie farbowany na platynowy blond bob oraz głębokie zmarszczki w kącikach
ust, jak gdyby zbyt często wykrzywiała wargi w pełnym dezaprobaty grymasie,
zdradzały nieubłaganie płynący czas.
Na tym,
nie licząc charakterów, podobieństwa się kończyły. Jedno było wysokie i
umięśnione, o mocno ciosanej szczęce mężczyzny, natomiast drugie niskie i
nadmiernie wyszczuplone, przez co dziwnie kanciaste.
Obca
pasowała do Arverów ze swoimi jasnymi włosami i prześwitującą, cienką jak
papier skórą. Ale w przeciwieństwie do niej Olivia nie musiała już przyoblekać specjalnej
obroży dla omeg. Sparowane jej nie potrzebowały.
Skórzany,
lawendowy materiał obroży ściśle otaczał smukłą szyję. Wielkie oczy koloru jasnego
błękitu opadły najpierw na Ilię, może dlatego że byli identycznego wzrostu i
podobnego wieku by bez krępacji przekazywać sobie mentalne kopniaki. O, tak, ona już wie o Olivii wszystko, co
powinna wiedzieć. Ciekawe, czy i mnie kopnie zaszczyt poznania jej tak blisko
jak poprzednicy…?
Nie śmiał
do niej mrugnąć ani unieść kącika ust w pocieszającym geście, czując jak oburzona
tyranka wzięła go pod odstrzał. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na syna jędzy,
musiała do tego zadrzeć głowę w górę i… Spięcie jej ciała tylko się pogłębiło.
Ilia zatrzymał reakcję na to odkrycie dla siebie.
– Boże, znowu się zaczyna – Malcolm wymamrotał to
pod nosem tak cicho, że ledwie go usłyszał.
Kaden
miał rację, wcale nie cieszyło go spotkanie własnej matki. Przynajmniej
wiedział, co było nie tak z jego panem… Mając t a k ą matkę nietrudno było
dostać szajby. Zagryzł dolną wargę aby zdusić rosnący w nim chichot na myśl o
katuszach, jakie codziennie musiał przeżywać senior rodu.
– Co to ma znaczyć, Malcolm? – wybuchła – Wyraźnie
powiedziałam, że to rodzinny obiad – fuknęła, obrzucając Ilię pogardliwym
wzrokiem.
– Rodzinny, mówisz? – westchnął, uniósł nadgarstek w
pozie bardzo zapracowanego człowieka, a konkretniej zapracowanego biznesmena, udając
że sprawdza godzinę na tarczy gustownego zegarka. Ilia wiedział, że mieli
jeszcze trochę czasu do spotkania. – Ty możesz przyprowadzać obcą kobietę, o
której nie wspomniałaś ani słowa, a ja nie mogę zabrać ze sobą własnego
sekretarza, który ułatwia mi pracę i z którym za jakieś pół godziny wybieram
się na spotkanie z partnerem biznesowym? – wyrzucił na jednym wydechu,
zaciskając szczękę z irytacji.
Na twarzy
Olivii powoli wykwitały różowe plamy. Ona naprawdę nienawidziła, kiedy ktoś
osłabiał jej pozycję pawia cyrkowego, nawet jeśli był to jej syn.
– Malcolmie Jacquesie Arverze, nie tym tonem! –
syknęła, wypinając biust do przodu. Szponiastym palcem z bordowym lakierem wycelowała
w Ilię, który wciąż nie mógł pozbierać się z szoku nie tylko po tym, w jaki
sposób się zachowywała wobec własnego syna, ale… Jacques? Malcolm wypuścił powietrze ze świstem.
– Za to twój ton, najdroższa matko, zupełnie nie przystoi
damie, za jaką się masz – odparł z chłodem, który zmarłego przyprawiłby o
ciarki.
– Jestem twoją matką, mam pełne prawo zabierać na
rodzinny obiad kogo chcę. Szczególnie, gdy tą osobą jest twoja narzeczona.
– Słucham? – spytał z niedowierzaniem.
– Usiądźmy, nie będę rozmawiała w przejściu –
powiedziała z wyscenizowaną nonszalancją i ruszyław stronę zarezerwowanego stolika w samym
centrum restauracji. Za nią sztywnym krokiem poszła rzekoma narzeczona,
natomiast Arver i Ilia wciąż tkwili w progu, głównie przez blondyna.
Wpatrywał
się w ścianę jakby wciąż w polu jego widzenia stała Olivia, jego ciało
emanowało lodem, a z oczu biło jakaś przerażająca ciemność. Mógłby przysiąść,
że właśnie wyobrażał sobie jak dusi
własną matkę. Nawet on nie widział by robił wcześniej taką minę. Trochę to wszystko przerażające,
pomyślał.