środa, 31 października 2018

[omegaverse] You're mine – 2

     Siedział sztywno na krześle w drogiej, ekstrawaganckiej restauracji nieco z boku okrągłego, nakrytego karmazynowym obrusem stołu. Od półtorej godziny przysłuchiwał się dyskusji na temat firmy, którą jego pan w tajemnicy planował wkrótce przejąć.
     Zapisywał posłusznie co ważniejsze kwestie. Niektóre informacji oznaczał pojedynczymi hasłami, świadomy że będzie w stanie wyrecytować je potem z głowy, zaś bardziej zawiłe rozwijał oszczędnymi wtrąceniami.
     Kiedy przyszła pora posiłku i podano dwa talerze drogiego, bogatego w smak i zapach dania, zaszurał celowo krzesłem niemal w ostatnim momencie. Przejął od kelnera już drugą butelkę wina, napełniając z uprzejmym uśmiechem wpierw kieliszek współudziałowca.
     Gdyby miał być jego prostytutką, zabiłby się. Facet był dobrze po pięćdziesiątce, krępy, z gęstym wąsem pod nosem, trzema włosami na krzyż na głowie i w rozepchanym garniturze. Twarz zarumieniła mu się już jakiś czas temu, oczy zaszkliły i coraz żywiej debatował o wszystkim.
     To już nie potrwa długo. Świetnie, bo zaczynał konać z głodu. Głośne burknięcie niejako zamaskował szuraniem, ale przecież nie może ciągle tak robić! 
– Myślę o zaangażowaniu w to jeszcze kilku zaufanych osób. Bez wątpienia wsparłoby to morale firmy i umocniło pozycję…
     Ilia dolał kilka kieliszków więcej. W butelce zaczynało brakować trunku. Rzucił ostrzegawcze spojrzenie blondynowi, korzystając z okazji, że drugi rozmówca zajął się kontemplowaniem sytuacji z przed wejścia.
     Niemal z końca salki, gdzie siedzieli dało się słyszeć wykłócającą się z recepcjonistką kobietę w białym futrze. Wymachiwała rękami niczym dzikuska, jakby pragnąc rozszarpać biedaczkę na strzępy.
– Co? – spytał pół głosem, nachylając się do młodszego.
– Zaczyna brakować. – Potrząsnął delikatnie butelką.
– W porządku. Skończ ją.
     Pół godziny później z niesmakiem obserwował, jak Arver bez większego trudu nakłania rozmówcę do niekorzystnej decyzji. Zamroczony umysł stracił wszelką racjonalność, złożył podpis na podetkniętym mu w ręce dokumencie bez czytania, bazując wyłącznie na wymijającym objaśnieniu.
     Kopię wrzucił w odmęty czarnej teczki przyniesionej ze sobą, uśmiechając się wesoło i gorliwie ściskając im obu na pożegnanie dłoń. Wierzył, że dzieli się pałeczką udziałowca z godną zaufania osobą. Gdyby nie znał prawdziwej natury Arvera, też mógłby się na ten cały teatrzyk nabrać.
     Wyszli akurat na siepiący z nieba deszcz. Czekając na samochód, stanęli przed zadaszeniem restauracji. Oparli się o czerwoną cegłę budynku.
– Nauczyłeś się czegoś? – wymruczał leniwym tonem. Ilia z zaskoczeniem stwierdził, że i Arverowi musiał się udzielić wypity alkohol, choć było go znacznie mniej niż ten dolewany wąsiastemu. Delikatne rumieńce wykwitły na gładko ogolonych policzkach.
– Powiedzmy.
     Nie był do końca przekonany, czy chciał przyswajać tego typu śliskie metody.
– Myślisz, że świat jest okrutny, bo kręci się wokół pieniądza? – zrobił krótką pauzę – Masz rację, jest.
– Chyba trochę się pan upił tym winem…
– Wepchnąłeś w niego prawie dwie butelki. Cud, że się trzymał prosto – przeczesał zaczesane do tyłu włosy. – A nie powiem, ile z tego ja jeszcze musiałem wyżłopać  – skrzywił się z obrzydzeniem.
– Nie lubi pan czerwonego wina? – spytał, maskując zdumienie. Blondyn ani razu nie pokazał po sobie obecnego rozsierdzenia. Był zbyt doskonałym aktorem, aby odsłonić jedną ze swoich słabości.
– Nie samego wina. Nie znoszę wszystkiego, co ma procenty. Ale coś taki ciekawy, sekretareczko ty moja?
     Chłopak westchnął, kręcąc głową z rezygnacją. Kiedy już myślał, że znajdzie się choć jeden element, dzięki któremu mógłby się do niego przekonać… On wracał do bycia dupkiem i czar pryskał.
– Nieważne, samochód już czeka.
     Z wahaniem chwycił mężczyznę za rękę, a kiedy ten nie zaprotestował, pociągnął go do środka i zapiął im obu pasy. Z ulgą rozparł się wygodnie na siedzeniu. Po kilku minutach zaburczało mu głośno w brzuchu i jego żołądek po raz kolejny skręcił się boleśnie z głodu.
– Polecę podać sytą kolację, ale zanim to nastąpi pomożesz mi się położyć. Niech cię cholera, że tak często dolewałeś – zachichotał ze zmęczeniem w głosie. – Nie wyrabiał z wypijaniem, lecz skoro ja potrafiłem, nie mógł być gorszy…
– Wypełniłem rozkaz swojego pana, tylko to się liczy.
– Tsk, zabaawnyśś – wybełkotał. Odchylił głowę na oparcie i zamilkł na resztę drogi.
     Jakiś czas później próbował dostać się do sypialni Arvera na pierwszym piętrze. Kilka osób ze służby oferowało zbawienną pomoc, lecz blondyn odganiał ich z miną sugerującą, że jeśli zaraz nie zajmą się własnymi sprawami to wylecą z roboty.
     Chciałby być na ich miejscu. Wtedy nie martwiłby się, czy siostrzyczka będzie się na niego gniewać z powodu odejścia. Jeśli zostałby zwolniony, nie byłoby mowy o żadnym poczuciu winy.
     Ale nie, Arver się na niego uwziął. Nie dość, że był ciężki i odmawiał pomocy, Ilia musiał jeszcze zająć się wszystkimi innymi sprawami związanym z ułożeniem go do snu! Super, z sekretarki awansował do niani.
     Dotarli i z przyjemnością spuścił przysypiającego na nim diabła w pobliże łóżka. No właśnie, wiedział, iż nie ma szans znaleźć się bezpośrednio na nim. Tak jak zakładał łupnął o podłogę, rozszerzając oczy w zaskoczeniu.
– Ups. A mówiłem żeby pan poczekał i się nie wyrywał – powiedział niewinnie, próbując powstrzymać drgające kąciki ust.
– Malcolm… – burknął, posyłając młodszemu karcące spojrzenie. Doskonale wiedział, że zrobił to specjalnie, ale czy sam dziś nie przekroczył kilkakrotnie granicy? Dokuczanie chłopakowi było w porządku tak długo, do póki nie mieszał w to postronnych. Wciąż pamiętał jego wyraz twarzy, kiedy wspomniał o pieprzeniu się z kimś na rozkaz.
     Nigdy nie pozwoliłby aby dotknął go ktoś poza nim.
     Chłopak zmarszczył brwi z niezrozumieniem.
– Zawołać jakiegoś Malcolma? – spytał z nadzieję, iż będzie mógł już wyjść. Czuł coraz mocniejsze skurcze w pustym żołądku.
– Nazywam się Malcolm Arver. W tym pokoju „Pan” i cała reszta uległych odzywek jest zakazana.
– To jakaś nowa zasada? – fuknął otwarcie, nawet nie ukrywając iż nie próbował zapamiętać imienia osoby, dla której pracuje. „Arver” i reszta wulgarnych epitetów w zupełności wystarczała.
– Sam na sam z ciętą sekretareczką… To zobowiązuje. – Uśmiechnął się zadziornie, wczołgując na srebrną, miękką narzutę na swoim wielkim łóżku. Takim zimnym i pustym.
– Też mam imię, blondasku.
     Malcolm wybuchnął słabym, aczkolwiek szczerym śmiechem, owijając się cały narzutą niczym burrito. Z trudem utrzymywał powieki w górze. Było mu zimno i niewygodnie, samotnie. Chciał usnąć jak najszybciej.
– Idź coś zjeść. Koniec pracy na dzisiaj.
     Uderzył się w głowę albo coś, lecz diabeł nagle zaczął wyglądać absurdalnie krucho... Jak dziecko.
– Przebierz się chociaż, zanim uśniesz – narzekał z głośnym westchnięciem. Wahał się, czy faktycznie już pójść czy może chociaż doprowadzić go jeszcze do porządku. Dotąd nie miałby nic przeciwko obserwować go takiego zarzyganego i bezradnego… Więc dlaczego teraz czuł wkradające się ziarnko wątpliwości? Eh, te młodzieńcze hormony.
– Nie chce mi się… – wyskamlał spod materiału. – Rozbierz mnie – poprosił miękko, co dotychczas nigdy nie miało miejsca.
     Ilia przełknął ślinę. A co, jeśli to była pułapka i zboczeniec coś planował?
– Za cholerę – odwarknął głośno, mając ochotę kopnąć go w tę wypiętą dupę. Wymaszerował z sypialni, czując, iż bezpieczniej dla niego jest się nie zbliżać. Takim alfom jak Malcolm Arver nie można ufać.
     Rozebrać go? Dobre. Pierwszy przystanek kuchnia albo zacznie lubować się w kanibalizmie. Chociaż jego nie tknąłby nawet kijem.
*
     Siedział do późna, segregując dokumenty i ostatnio zdobyte informacje. Nim zdecydował, że czas się położyć sprawdził jeszcze jutrzejszy grafik, pozmieniał w nim kilka rzeczy oraz odnotował przydatne dla siebie wskazówki. Po dwudziestu minutach z ciężkim westchnieniem zamknął terminarz.
     Praca sekretarza bywała męcząca, szczególnie gdy musiał znosić chamskie docinki szefa. Ale poza tym całkiem satysfakcjonująca. Rozumiał, dlaczego siostrzyczka zdecydował się go tutaj polecić.
    Gdzie indziej jego talenty by się marnowały. Arver może i był wredny, jednak nie próbował się nim wysługiwać czy zapychać czas nieistotnymi obowiązkami jak reszta bogatych alf. U niego zajmował się tym, co kochał. Obliczał, szacował, uzgadniał i grupował najistotniejsze informacje. Wspierał diabła na spotkaniach biznesowych i dbał… Cóż, dbał o komfort mężczyzny, kiedy znajdowali się poza domem i zasięgiem hordy służących. Ten obowiązek dostał gratis do swoich ukochanych liczb, co by nie miał za dużo rutyny.
     Już dawno zrzucił z siebie marynarkę i spodnie, zostając w samych slipkach oraz rozpiętej koszuli. Potem tylko odrzucił śnieżnobiały materiał gdzie popadnie i wsunął się pod przyjemnie chłodną kołdrę, zasypiając niemal od razu.
     Spało się mu tak dobrze… Do póki jakaś bezmyślna istota nie wpadła na pomysł obudzenia go głośnym waleniem w drzwi. Praktycznie nagi, z marsową miną i pół przymkniętymi oczami dowlókł się do drzwi, otwierając je na całą szerokość.
– Słucham?
     Młoda służąca owinięta szczelnie różowym szlafrokiem mimowolnie zlustrowała Ilię z góry do dołu, zatrzymując wielkie oczy na twardej i gładziutkiej klatce piersiowej. Małe, różowe sutki zaatakowały ze zdwojoną siłą, sztywniejąc z zimna. Jakby mówiły „cześć, jak miło cię znowu widzieć!”. Spurpurowiała na policzkach, wracając szybko spojrzeniem do twarzy chłopaka. Malowała się na niej irytacja i zniecierpliwienie.
– Przepraszam za obudzenie o tak późnej porze. Pan Arver źle się czuje, ale nie chce nikogo do siebie wpuścić. Powiedział, że tylko pan, panie Ilia, jesteś mile widziany... – wymówiła na jednym tchnie – Prosił o pana.
     Ciemnowłosy zrobił wielkie oczy, słysząc tę absurdalnie głupią nowinę, po czym skrzywił się mocno. Do kurwy, Arver chyba się mścił. I chyba sam trochę wykrakał, kiedy wspominał, że nie miałby nic przeciwko oglądać go w złym stanie…
     Poza tym mógł znieść wiele, ale odbieranie najważniejszego procesu zdrowotnego? Jak on niby ma potem funkcjonować i znosić jego pańskie żądania, jeśli będzie niewyspany?
     Przetarł dłonią twarz, czując że nie ma w tym momencie najmniejszego wyboru. W sumie, tak jakby go kiedykolwiek miał od kiedy tu pracuje.
– Jeśli twierdzi, że nie umiera to idźcie wszyscy spać. Zaraz tam przyjdę. Dzięki, Ariabelle – wymruczał ze słabym uśmiechem i zamknął drzwi, zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej.
     Pomaszerował do łazienki, zmuszając się do energiczniejszego chodu. Przemył twarz zimną wodą, wygrzebał z szafy zieloną, cienką bluzę z kapturem i spodnie od dresu, i naciągnął je na siebie pospiesznie. Zdecydował, iż nie ma sensu kłopotać się skarpetkami.
     Sprawdzi, o co chodzi Arverowi i wraca do spania. Nawet w dresie, bo nie miał siły już go z siebie ściągać z powrotem.
– Jezu, dlaczego nie mogę mieć chwili spokoju?
     Opuścił korytarz na parterze i wspiął się po schodach na górę w tempie żółwia bagiennego. Po chwili był już przy sypialni pana domu, witany ponurym wzrokiem ich głównej kucharki.
– Zostałam, bo nie wiem czy mam coś podać, a nie chciałam żebyś mnie potem znowu budził – mruknęła z czającym się w głosie ostrzeżeniem, gdyby tylko przyszło mu coś takiego na myśl.
– Spokojnie, może iść pani spać. Jak będzie coś chciał to sam mu zrobię.
     Kobieta zmierzyła go uważnie wzrokiem, najprawdopodobniej oceniając jego szanse kulinarne.
– Dobrze, ale umywam ręce, jeśli przypadkowo otrujesz Ar… Pana Arvera – posłała chłopakowi cierpki uśmiech i odeszła. Facet nie miał zbyt wielu fanów nawet we własnym domu.
     Wszedł do środka bez pukania. Światło było zaświecone, a pościel na absurdalnych rozmiarów łóżku zmierzwiona, jednak po mężczyźnie ani śladu. Zapukał do drzwi łazienki.
– Diable wcielony, gdzie jesteś? – wymruczał pod nosem. – Panie Arver, jest tam pan? – dodał głośno.
     Jedyną odpowiedzią był odgłos krztuszenia się. Ilia załomotał ponownie. Kiedy spytają, przynajmniej będzie mógł zeznać, że próbował pomóc.
– Wpuszczaj, skoro nie chciałeś tu nikogo innego z wyjątkiem mnie – powiedział ostrzej.
     Po dobrej minucie kliknęło w zamku. Chłopak zajrzał do środka.
– No, no. Zapamiętam, żeby trzymać od ciebie alkohol z daleka – zaśmiał się, mając ochotę na więcej złośliwych komentarzy. Malcolm klęczał przed sedesem zlany potem i rzygając w najlepsze. Szkoda, taki wykwintny posiłek warty jego półrocznej pensji poszedł w kanalizację.
     Najwyraźniej był na tyle świadomy aby w którymś momencie pozbyć się marynarki, kamizelki oraz butów, pozostając w przesiąkniętej potem koszuli. Czarnymi spodniami wycierał niebieskie, łazienkowe kafelki. Z przyjemnością sprawdzi, jak spisują się pokojówki.
– Wymiotuj do woli, jak się zadławisz udzielę pomocy w przeciągu pięciu minut – zażartował.
     Krzątał się po łazience przeglądając szafki za ręcznikami i ignorując Arvera wraz z salwą obrzydliwych odgłosów rozbrzmiewających w tle. W końcu znalazł jednego, małego puchacza i większy. Namoczył pod zimną wodą pierwszy, a drugi zarzucił sobie na ramię, kucając obok mężczyzny.
– Skończyłeś? – spytał opierającego się ramionami o deskę. Wyglądałby jak martwy, gdyby nie zdradzający mężczyznę płytki oddech i wyraźne drżenie ciała. Może powinien być delikatniejszy? W końcu nie ma nic miłego w wymiotowaniu… Tylko, że Malcolm nie zasłużył, żeby być dla niego miłym. – No, lepiej ci? – pomimo tego pogładził go delikatnie między łopatkami.
     Blondyn potrząsnął ledwo widocznie głową.
– To nieprzyjemne, wiem, ale wyrzuć z siebie wszystko. Nie powstrzymuj tego, bo będziesz się dłużej męczył – doradził – Skoczę po jakieś leki, poradzisz sobie?
     Jeszcze jedno słabe potrząśnięcie, jednak Ilia nic nie mógł z tym zrobić. Głupio pytał.
– W rzyganiu ci się nie przydam. Za sekundę wracam.

[omegaverse] You're mine – 1

     Patrzył na przepiękną grę świateł utworzoną przez kryształy żyrandolu w wielkim, wytwornym salonie. Letnie słońce wpadające przez szerokie okna zakrzywiały się na to większych, to drobniejszych kryształkach. Odbijały się na każdej ze ścian zajmującymi kleksami i fragmentami cienkich tęcz.
     Ciemnowłosy był więcej niż zachwycony, obserwując to intrygujące zjawisko. Wiedział, że to najzwyklejszy efekt czystego odbicia promieni słonecznych w szkle, mimo to nigdy nie widział tego w tak  rozległej formie.
     Bez wątpienia masywny żyrandol zawierał kilkadziesiąt, jak nie setkę drobnego szkła, które dodatkowo rozszczepiało światło między sobą wzmacniając wspaniały efekt.
     Ilia był tak zafascynowany procesem, jaki zaszedł, że mógłby w tym pokoju zostać już na zawsze. Jedynie wpatrując się w te kleksy.
     Bardzo żałował, że to wszystko – łącznie z żyrandolem należało do niezwykle nieprzyjemnej osoby. I może zarabiał znacznie więcej, niż gdziekolwiek indziej mógłby zarobić ze swoim statusem społecznym – w końcu był betą, wciąż jednak nie zmieniało to jego zdania na temat pracodawcy.
     A był nim apodyktyczny, materialistyczny, wredny manipulant pozbawiony sumienia. Co więcej, zboczeniec i perwers. Ilia nie mógł zliczyć, ile razy w ciągu pracy od dwóch tygodni doświadczył obmacywania po tyłku, biodrach i zdecydowanie przekraczających granicę jego komfortu psychicznego, złośliwych szeptów wprost do jego nadwrażliwych uszu.
     Znęcał się nad nim z upodobaniem, ot co. I może jeszcze jakoś by to przetrwał z zaciśniętymi zębami, gdyby nie robił podobnie innym pracującym w domu, choć nie w tym samym natężeniu. Kiedy do przepięknej, otoczonej pachnącym, barwnym ogrodem rezydencji zawitał Ilia, mężczyzna jakby przewartościował oczekiwania.
     Pastwił się nad nim bardziej niż na kimkolwiek innym w posiadłości, przez co coraz częściej rozpatrywał opcję z odejściem stąd jak najszybciej. Siostrzyczka, która załatwiła Ili tę posadę w dobrej wierze z pewnością zrozumie.
     Kiedy za kilka dni się z nią spotka, wyżali się jej ze wszystkich okropności jakie doświadczył. Zgniotą jego byłego pracodawcę dyskretnie, acz z niewątpliwie ogromną przyjemnością. Może nawet obsmarują go gdzieniegdzie aby ostrzec nieświadomych przed pracą u tego sadystycznego bezbożnika. Uśmiechnął się na samą myśl szatańsko. Odegra się, jak Boga kocha, da mu jeszcze popalić.
– Obijasz się, sekretareczko?
     O wilku mowa, pomyślał. Dłoń zwyczajowo wylądowała na jego pośladku i zesztywniał cały, zagryzając mocno dolną wargę. Bardzo powoli na opanowaniu, jakim przez całe swoje dwudziestoczteroletnie życie słynął, zaczynało pojawiać się coraz więcej pęknięć. Kiedy czara goryczy w końcu się przeleje, wybuchnie jak bomba atomowa. Zmiecie z powierzchni ziemi ten dom, żyrandol i jednego, cholernie zadufanego w sobie zboczeńca!
     Oddychaj, Ilia. Zbok, jakkolwiek bogaty by nie był, nie pokona twojej żelaznej woli. Jak na betę posiadał umysł cudownego dziecka. Jeśli nie wytrzyma tej sytuacji, spożytkuje go przynajmniej na zaplanowaniu jakiejś wymyślnej, długiej tortury dla swojego „pana”.
– Oglądam rozbłyski – odparł sucho, nie siląc się na przyjazny ton. Jako osobisty sekretarz tego wcielonego diabła mógł swobodnie przemieszczać się po całym terenie, na którym stała posiadłość. Wychodzić, kiedy chciał i wracać, o której zechce, tak długo jak nie kolidowało to z planami jego pana.
     Spodziewał się szyderstwa i wyzywania od panienek. Zdawało się, że nawet jego ciało samoistnie się napięło wyczekując tej chwili.
     Zamiast tego Arver zabrał dłoń z apetycznego tyłka młodszego bez słowa uszczypliwości. Ilia nigdy nie był tak blisko wykrzyczenia „Alleluja!”.
     Dzięki Ci, Boże, za Twą łaskę. Tak, jest wierzący. A przynajmniej na tyle, na ile się starał doganiać w tym swą doskonałą, anielską siostrę.
– Wychodzę za pół godziny, przygotuj się – poinstruował dziwnie bezosobowym tonem. Jakby nagle wszystko straciło na znaczeniu. Ciemnowłosy aż obejrzał się z wrażenia, a okrągłe okulary zsunęły się mu z nosa.
     Wysoki blondyn o wiecznie prostej jak kij postawie ubrał się dziś w granatową koszulę od garnituru, ciemne spodnie oraz pasującą do nich kamizelkę. Każde z jego ubrań było skrojone na miarę i odpowiednio opinało go gdzie trzeba, kiedy się poruszał. Bez wątpienia do twarzy mu w garniturach, szkoda że miał tak paskudny charakter.
– Wszystko w porządku? – wymsknęło się Ili, zanim zdążył wymierzyć sobie mentalny policzek.
     Nawet się nie zatrzymał, a machnął tylko olewczo ręką i wyszedł, zostawiając go pośród rozbłysków. Nie widział wyrazu jego twarzy, więc nie potrafił stwierdzić, co mu się tak nagle stało. Nigdy jeszcze nie widział, aby zareagował tak natychmiastowo… Brzmiało zbyt łatwo jak na diabła.
     Potrząsnął mocno głową, wyrzucając z niej zbędne myśli. Gdziekolwiek szli, musi się odpowiednio przygotować. Inaczej jak poprzednio nie da mu żyć, wytykając chociażby fakt, iż nieumiejętnie zawiązał krawat.
     Bycie genialnym dzieckiem nie równało się absurdalnej umiejętności doboru garderoby. Dlaczego nikt tego nie rozumiał?
*
     Przygotował się najlepiej, jak potrafił. Dwa dni temu poprosił o drobną poradę jedną osobę ze służby. Dzięki niej tym razem dobrze zawiązał krawat, a każdy element stroju znajdował się na swoim miejscu, włącznie z przedmiotami, które zawsze powinien mieć przy sobie. Żadnej nitki czy paprocha. Doskonale.
     Dla pewności ostatni raz sprawdził torbę, czy aby czegoś nie zapomniał. Długopisy z cienkim rysikiem i czarnym atramentem według upodobań oraz butelka wody dla diabła, notes z pełnym grafikiem, chusteczki, wizytówki firmy, dokumenty Ili, portfel, telefon i tablet do pracy. Odetchnął z ulgą, miał wszystko.
     Sprawdził zegarek, rozszerzając niebieskie oczy w panice. Wybiegł z pokoju, kierując się w stronę przeszklonego holu. Arver już czekał na niego przed drzwiami wraz z podstarzałym lokajem – jedyną osobą, do jakiej zdawał się mieć choć cień szacunku. Trzymał dłonie w kieszeniach spodni, łypiąc na niego ponuro.
– Spóźniłeś się – wytknął, gdy dotarł pod drzwi. Ilia rzucił okiem na zegarek. Właśnie minęła równa trzydziesta minuta.
– Jest równo, nie spóźniłem się.
– Kwestionujesz zdanie swojego pana, sekretareczko?
     Zacisnął zęby, wychodząc za nim na dwór i idąc w stronę podstawionego samochodu z kierowcą. W sumie tamtego chyba też nie obmacywał. Dlaczego tylko on musiał znosić to poniżenie? I jeszcze ta ksywa...
– Pan nie określił konkretnego przedziału czasu, które można uznać za spóźnienie. Zszedłem akurat w trzydziestej minucie, nie w trzydziestej pierwszej, a zatem nie spóźniłem się.
– To ja jestem panem, mogę zmieniać zdanie, kiedy mi się żywnie podoba. Ustalać zasady, zmieniać je. Jak się na to zaopatrujesz? – spytał prześmiewczo, czekając aż Ilia otworzy mu drzwi.
     Musiał usiąść z nim z tyłu i uzbroić się w grubą zbroję cierpliwości. Odepchnął od siebie krwawe myśli z udziałem blondyna, chrząknął.
– Będzie jak tylko zechcesz, panie – odparł wyuczoną formułką, wbijając beznamiętne spojrzenie przed siebie. Po tym kierowca przywitał się pokornie z Arverem, przerywając bezsensowną wymianę zdań. Ruszyli w drogę.
– Nie masz nic więcej do powiedzenia? – nie ustępował.
– Dokąd jedziemy i w jakim celu, panie? – Ilia celowo mówił irytująco służalczym tonem. Niejako prosił się tym aby bardziej się nad nim pastwił, ale skoro blondyn wkurzał go tak namiętnie… Dla odmiany czasem to Ilia przyprawi go o irytację. Mimo, iż nic po sobie nie pokazywał, wewnątrz czerpał z tego sporo jadowitej satysfakcji.
     Mężczyzna westchnął, opierając się wygodniej o oparcie. Zerkał przelotnie na sekretarza.
– Do restauracji, muszę spotkać się z jednym ze współudziałowców. Będziesz siedział cicho i notował wszystko, co wyjdzie facetowi z ust, cokolwiek by to nie było. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie, czego Ilia nie miał szansy zobaczyć. – Możliwe, że trochę z nim wypiję. Będziesz polewał, szczególnie jemu. Przed końcem spotkania ma być pijany jak bela i zgadzać się na wszystko, rozumiesz?
– Jak sobie życzysz, panie.
– Jeżeli poprosi o twoje ciało, bez skargi masz mu je zapewnić w przy restauracyjnym pokoju – wymieniał z coraz diabolicznym uśmieszkiem, czekając na reakcję.
– Jak sobie ży… Słucham? – wydukał, rejestrując w końcu ostatnie polecenie. Wytrzeszczył przy tym oczy jak niedołężna staruszka, którą ktoś usiłował obrabować.
– Spełnisz kilka jego sprośnych fantazji, a potem opowiesz mi o nich z najdrobniejszymi szczegółami. Nie zapomnij zrobić mu kilku zdjęć, jeśli uśnie. Najlepiej, żebyś był z nim na nich, inaczej sprawa ze zdjęciami nie wypali – powiedział rzeczowo.
– To… To… – zbladł momentalnie, a wyobraźnia odesłała go do widoku tego, co usłyszał. Przeszedł go zimny, pełen obrzydzenia dreszcz i zatrząsł się mocno.
– Zrozumiałeś? Zdjęcia mają być dobrej jakości, ale stanowczo perwersyjne. Może mógłbyś go jakoś nagrać w trakcie…? Tak, to najlepsza opcja. Małe porno na pewno zrobi spore wrażenie na reszcie współudziałowców.
     Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Spojrzał na mężczyznę wielkimi, pustymi oczami. Usta wygięte miał w górę w sadystycznym pół-uśmiechu.
– Żartowałem. Gdzieżbym pozwolił komuś innemu położyć łapy na mojej osobistej sekretareczce? – zaśmiał się perliście, odważnie klepiąc młodszego po udzie.
     Ilia po raz pierwszy miał ochotę po prostu go zabić, tu i teraz. Coś w nim, być może to zimne, śliskie uczucie jakie czuł w żołądku odbiło się na jego twarzy, bo żartowniś przestał go dotykać. Przekręcił głowę na bok przypatrując mu się z większym zainteresowaniem.
     Dotąd milczący kierowca chrząknął z przodu, przerywając ich kontakt wzrokowy wraz z absurdalnym poleceniem.
– Proszę pana, jesteśmy na miejscu.
     Ciemnowłosy wyszedł z samochodu, wlokąc się jak na ścięcie. Wciąż czuł się trochę słabo, z trudem wyrzucił z głowy obraz siebie robiącego… To. Z jakimś obcym, obleśnym facetem.
– Notuj i nie udzielaj się, to twój jedyny obowiązek na dzisiejszym spotkaniu.

     Pieprz się, pieprz się, pieprz się! Boże, jak on go właśnie znienawidził. Przez krótki moment naprawdę uwierzył, że zrobi z niego prostytutkę. Cena za to, iż był… Posłuszny jak każdy inny beta. Chciało mu się płakać. Siostro, jak mogłaś tak beztrosko wepchnąć mnie w obszar bytu psychopaty?

ONE-SHOT Kuroko no basket (Midorima/Takao) – Randka z kiblem i dzień pierwszych razów

     Kazunari nigdy jakoś specjalnie nie pilnował się w czasie imprez. Zwykle przebywał wśród zaufanego grona znajomych, więc dlaczego miałby się martwić, że wypije za dużo, a konsekwencją tego będzie jego potok narzekań lub, co zdarzało się częściej – pijańska euforia? Czy spotkanie z toaletą? Dla czarnowłosego jastrzębia drużyny koszykarskiej Shuutoku nie było to ani nic nowego ani tym bardziej zadziwiającego. 
     A jednak dzisiaj było inaczej. Nie do końca dlatego, że jak nigdy pokłócił się ze swoim najlepszym przyjacielem, Midorimą, który ową kłótnie sam sprowokował. Takao nigdy wcześniej nie widział, żeby jego przyjaciel tak bardzo się nakręcił i to jeszcze o jakąś głupotę!
     Zawsze dotykał tych „szczęśliwych przedmiotów” Shin-chana i drwił lekko z ich obecnego wyglądu, i znaczenia. Spotkał już wielką pandę w czasie posiłku, figurkę niedźwiedzia grizli, kwitnące kaktusy, przedmioty biurowe… I więcej niekończących się „szczęśliwych” przedmiotów przyjaciela. Jego żartobliwe komentarze na ich temat były wręcz nieodłączną tradycją każdego ranka, pouczający i karcący ton zielonowłosego także.
    Takao widział napiętą twarz przyjaciela, nie był jednak świadomy jego myśli, a już tym bardziej nie miał pojęcia jak bardzo Midorima był wtedy wściekły. Dlatego zrobił to, co robił codziennie od kiedy się znają - zażartował. Ot, jak to on. Wiecznie pozytywny i beztroski.
     Nie spodziewał się tylko, że Shin-chan spektakularnie wybuchnie. O, tak. Cała drużyna włącznie z trenerem, któremu z usta z wrażenia wypadł gwizdek, patrzyła na nich (a właściwie na zielonowłosego) w niemym szoku. Takao szybko się zreflektował i zamarł niczym te zwierzęta, które przewracają się na plecy w pozycji „zdechły”, gdy wyczują zagrożenie. Uważnie przyglądał się przyjacielowi wyrzucającemu z siebie ciężkie słowa niczym odbezpieczony granat.
     Przez to, że glon był od niego o jakieś 25 centymetrów wyższy, Kazunari z każdą chwilą czuł się coraz mniejszy i coraz bardziej wdeptywany w ziemię. Midorima nie szczędził mu ostrych słów, jadąc wpierw po jego beztroskiej, leniwej osobowości, a kończąc na tym, jak wielkim utrapieniem dla niego jest wołając za nim ciągle irytująco szczęśliwie „Shin-chan, Shin-chan”, czego nienawidził.
     Najwyraźniej był to dzień pierwszych razów – pierwszego wybuchu, pierwszego zdezorientowania i w końcu pierwszego, szczerego uczucia przykrości.
     Czarnowłosy zdawał sobie sprawę, że niekiedy igra z ogniem, ale wtedy naprawdę nie wiedział, czym zawinił, że zasłużył na tak bolesne słowa.
     W ostatecznym rozrachunku Kazunari także się uniósł i aby sytuacja nie pogorszyła się bardziej, wkroczył trener, skutecznie ukrócając dalszą, niestety publiczną, kłótnię. W ramach kary dostali kilkadziesiąt okrążeń wokół boiska i przez cały bieg, a potem również resztę czasu spędzonego w szkole, nie odezwali się do siebie słowem.
     Nastolatek z wymuszoną niechęcia obserwował napiętą twarz zielonowłosego, dopatrując się okazji by podejść, przeprosić i spytać, czy coś się stało. Jednak szybko zrozumiał po rzuconym mu raz złowrogim spojrzeniu, iż zdecydowanie nie jest już mile widzianym towarzystwem. I naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego!
     Wlał w siebie kolejny łyk kolorowego drinka, czując się jak skopany szczeniak. Minęły trzy dni od kiedy Shin-chan wydarł się na niego i nastały między nimi Ciche Dni. Chłopak traktował go jak powietrze, ilekolwiek Takao otwierał usta, chcąc rozpocząć rozmowę. Ostatecznie i on zaczął się dąsać, chociaż jego nastrój niebezpiecznie przypominał kogoś zranionego, czego szarooki żarliwie się wypierał, gdy był o to pytany. Był wyjątkowo przygaszony, jak… właściwie nigdy.
     Bo co miał niby powiedzieć? Że naprawdę jest mu przykro po wszystkim, co zielonowłosy rzucił mu tak nagle w twarz? Że pomimo tego, cholernie za nim tęskni i dziwnie pobolewa go serce za każdym razem, gdy na niego patrzy? Nie był babą!
     Nachmurzył się, marszcząc mocno brwi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, pomyślał Takao, że przyszedł tutaj żeby pilnować tego osła! Ich wspólny znajomy, u którego odbywała się impreza, zapobiegawczo zadzwonił do czarnowłosego, zdradzając z wyraźnym niepokojem, że Glon całkiem już przestał się kontrolować i wlewa w siebie każdy trunek, jaki stanie na jego drodze, niekonieczne należący do niego…
     W głowie Takao zawyły tak głośne syreny ostrzegawcze, że o mało co nie wybuchła mu od nich głowa. Zanim się obejrzał był już na miejscu imprezy i próbował udawać, że jedynie się na nią spóźnił. Rozsiadł się wygodnie w miejscu, gdzie miał w miarę dobry widok na nieświadomego niczego zielonookiego i zdawkowo odpowiadał jakiemuś chłopakowi na zadane przez niego pytania o treści, o której natychmiast potem zapominał. Ponieważ patrzył z ukrytym niedowierzaniem, jak jego najlepszy przyjaciela zalewa się sam w trupa bez wyraźnego powodu. A przynajmniej on takowego powodu nie znał.
     Siedział tak już godzinę i odliczał, kiedy osoba wcale nieprzyzwyczajona do alkoholu i imprezowania w końcu padnie. Zaskakiwało go to, co widział. I chyba Bóg i aniołowie wysłuchali jego gorących modlitw, bo zielonowłosy w końcu z trudem podniósł się z kanapy, którą zajmował z kilkoma innymi osobami i chwiejnym krokiem ruszył w tylko sobie znanym kierunku.
     Alleluja. Mruknął ponuro pod nosem, czego nie dało się dosłyszeć przez panujący dookoła gwar. Przeprosił głośno swojego obecnego „rozmówcę”, którego i tak właściwie przez cały czas niegrzecznie ignorował i ruszył w ślad za chłopakiem przez labirynt korytarzy dużego domu.
     Doprowadziło go to do małego pomieszczenia na tyłach rezydencji, co jak Takao wiedział, należało do sfery absolutnie zakazanej, bowiem należącej do rodziców jego znajomego. Stał pod niedomkniętymi drzwiami łazienki, wyraźnie słysząc początkowo zdławione kaszlnięcia, a następnie nieprzyjemny dźwięk wymiotowania.
     Skrzywił się. Miał nadzieję, że gdy zostaną przyłapani to nie on będzie musiał to potem sprzątać. Nie kłopotał się pukaniem, dobrze wiedząc co za pijaczyna ma randkę z kiblem.
     Wślizgnął się cicho do środka, zamykając za sobą drzwi na zamek. Widok, jaki miał przed oczami powinien rozbawić go do łez, ale on znowu poczuł jedynie nieprzyjemną gulę w gardle, jak wtedy gdy przyjaciel krzyczał na niego na boisku, a serce zakłuło go boleśnie.
     Salwa wymiocin trwała jeszcze dobre kilkanaście minut. Czarnowłosy stał oparty o drzwi i kontrolował sytuację w razie gdyby pobladły przyjaciel zadławił się rzygami czy zemdlał i uderzył o coś głową.
     Dopiero gdy wszystkie niesmaczne odgłosy wydawane przez Midorimę ucichły i dało się w końcu dosłyszeć muzykę z frontu domu, Takao pozwolił sobie na umordowane westchnięcie. Że też musiał niańczyć kogoś, kto był dla niego tak okropny! Coś stuknęło, co na powrót przyciągnęło jego uwagę. Czoło zielonowłosego opadło na ramę muszli, a drżące, obandażowane dłonie zaciskały się to rozluźniały na przemian na kolorowym, na szczęście nie wzbogaconym o nowy kolor, dywaniku starszego państwa.
     Postanowił się nad nim ulitować i zwilżył kupkę papieru zimną wodą, przestępując koło chłopaka. 
     Klepnął go delikatnie w ramię aby dobrowolnie się odchylił. Mętne spojrzenie błyskawicznie prześlizgnęło się po twarzy niższego chłopaka, gdy ocierał mu twarz papierem.
     Próbował zrobić to szybko i dokładnie, ale glon jak zwykle mu w tym nie pomagał. Niemal ścięło go z nóg, gdy w końcu się do niego odezwał.
 Nienawidzę cię. – Okropnie ochrypły głos nawet w połowie nie ranił go tak, jak słowa, które usłyszał. Zamarł, spuszczając wzrok na kafelki między swoimi kolanami i przygryzając dolną wargę nerwowo, gdy dotarł do niego sens tych słów. To dziwne, ale chciało mu się płakać.
     Był facetem i paradoksalnie, poczuł że ma ochotę zwinąć się w pozycję płodu w jakimś samotnym kącie i zaszlochać się na śmierć.
     Dłoń bezwiednie zsunęła mu się wzdłuż ciała. Powinien stąd wyjść i pieprzyć tego idiotę. I już nawet był bliski wstania, wymaszerowania na pięcie z tej nagle klaustrofobicznej łazienki, trzaskając za sobą spektakularnie drzwiami, do póki nie poczuł silnej dłoni na swoim udzie. Ten dotyk tak go zaskoczył, że niemal przegryzł wargę do krwi, podrywając głowę i spoglądając z niezrozumieniem na twarz Midorimy wykrzywionej w czymś na kształt… cierpienia?
     Patrzyli sobie w oczy, a ręka pozostała na miejscu jeszcze kilkanaście długich sekund.
– Kocham cię. Tak bardzo, że mam ochotę znienawidzić. Ciebie i siebie – wychrypiał, doprowadzając tymi słowami serce czarnowłosego do chwilowego stanięcia. Miał wrażenie, że coś utknęło mu w gardle nie pozwalając oddychać. Dłoń pogłaskała go po materiale dżinsów opinających udo. Nie rozumiał. Co on właśnie powiedział? I co z tą ręką…
     Ale chyba nie musiał dopytywać. Przez chwilę patrzył wielkimi oczami czując autentyczny szok, jak Midorima schyla się nad jego rozporkiem z tym dziwnym wyrazem twarzy.
– Czekaj, co ty… – drętwo próbował odsunąć od siebie nagle energiczne dłonie. – Powiedziałem czekaj! – warknął z wyraźnie słyszaną paniką w głosie. On zaraz oszaleje. Czy on chciał…? Jemu? Przełknął z trudem ślinę i wziął kilka uspokajających oddechów.
– Znienawidzisz mnie, więc daj mi chociaż tyle – wyszeptał bardziej w jego dżinsy i ukrytego pod nim członka, niż faktycznie do niego.
– Uspokój się – poprosił desperacko, wczepiając pięść w koszulkę na jego ramieniu i próbując podciągnąć w górę. Byle by tak nie wisiał nad tym!
– Co, obrzydza cię taki pedał jak ja? – zaśmiał się gorzko zielonooki, ale odsunął się od niego. Wręcz za daleko i chciało mu się wyć na plątaninę tego całego nieporozumienia.
– Do cholery, Shin-chan. Możemy normalnie porozmawiać…? – poprosił słabym głosem. Nie był pewny czy go to czasem nie przerasta, ale to Midorima Shintaro we własnej osobie, jego najlepszy przyjaciel! Któremu nagle odbiło. – Porozmawiaj ze mną.
– Nie ma o czym – odparł apatycznie, najwyraźniej przyjmując nową taktykę i wpatrując się w swoje nogi.
– Ty… Nienawidzisz… Nie, lubisz… mnie? – skończył płasko. Znowu zrobiło mu się duszno i nie rozumiał tempa swojego serca. Na dodatek czuł, że zaczyna się robić czerwony na twarzy, a to oznaczało przekroczenie pewnego, ściśle określonego limitu przeżyć na ten dzień. A najlepiej tydzień.
– Ta… Obrzydliwe, prawda? – wyszeptał.
– Nie. – odpowiedział szybko, o mało nie gryząc się boleśnie w język. Shin-chan go lubił. Tak lubił-lubił. – Dlatego… mnie unikałeś? – dopytał niepewnie.
– Dziwisz mi się? Każda jedna, cholerna noc, to sen w roli głównej z tobą i mną w nienormalnych okolicznościach – przyznał, a jego tylko trochę wcięło.
– Lubienie kogoś nie jest nienormalne – zaprzeczył. Shin-chan go lubił-lubił. Wow.
     Grdyka Midorimy poruszyła się, gdy przełykał ślinę. Czy tylko Takao się zdawało, czy miał szkliste oczy? Wbił w wymizerniałą twarz nagle skoncentrowane, szare oczy.
– Lubienie może nie, wyobrażanie sobie że pieprzysz się z własnym kumplem…  nie dokończył, kręcąc głową jakby próbował wyrzucić z głowy wszystkie myśli.
– Nic mi nie zrobiłeś przecież – odmruknął. Był zmieszany.
– Nie potrafię się już kontrolować – syknął. – CAŁY czas myślę o tobie i tylko tobie. Wariuję, gdy tylko cię widzę. Nieważne, czy jesteś spocony i śmierdzisz po treningu, czy ślinisz się śpiąc na lekcji, ja mam wrażenie że zaraz oszaleję z pożądania – wyrzucał z siebie słowa, przyjmując coraz bardziej skuloną, obronną pozycję.
     Serce Takao pękło w pół na ten widok. To przecież nie była wina Glona, prawda? Nikt nie decyduje o tym, w kim się zakocha, nawet jeżeli taką osobą dla niego był Takao. Zbliżył się do niego ostrożnie, niepewny i jednocześnie zdeterminowany. Rozsadzały go od środka sprzeczne uczucia, ale o jednym był przekonany.
     Nie zamierza tak po prostu zostawić tego zadufanego w sobie głupka! Objął go niezgrabnie jednym ramieniem. Nie czekał długo aż chłopak wczepi się w niego tak mocno, jakby niższy miał zaraz wyparować. A może Midorima tak właśnie zakładał?

*
     Kilka godzin później czarnowłosego obudziło dziwne przeczucie i niezidentyfikowany ciężar na brzuchu. Ziewnął, otwierając oczy i dochodząc do wniosku, że wciąż jest noc, a więc jeszcze kilka godzin może pospać… Tylko że coś za jego plecami zaszeleściło, a ciepły oddech połaskotał go po odsłoniętym karku. Czy tylko miał wrażenie, czy coś jeszcze bardziej go oplotło?
     Co jest…? W ułamku sekundy przypomniał sobie poprzedni wieczór i zamarł na chwilę, nim przekręcił się do połowy w stronę Midorimy. No fakt, spali razem.
     Takao po małym „przytulanku” zorientował się, że zielonowłosy tak po prostu usnął uwieszony na nim, a on zachodził w głowę, czemu zrobił się taki spokojny! Chcąc nie chcąc odholował ich do swojego domu, obawiając się kłopotów ze strony rodziców Shin-chana, gdyby zobaczyli syna tak zalanego w trupa, bo Glon autentycznie wyglądał jak ktoś, kto jest już jedną nogą w grobie.
     Ostatecznie nie miał serca zostawiać go na kanapie czy fotelu i skończyło na tym, że spali w tym samym łóżku. Na szczęście, wystarczająco dużym by pomieścić dwóch rosłych nastolatków. I może to był błąd, ale wtedy naprawdę nie przyszło mu to do głowy. Prawda?!
     Jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności na tyle, by zauważyć serię mrugnięć i sporą bladość.
 – Takao... – stęknął cicho Midorima, co zinterpretował jako wyraźny znak.
     O NIE.
– Shin-chan, nie mów że znowu będzie rzygał…  czarnowłosy jęknął z boleścią, zabierając się do wstania i przyniesienia w razie czego miednicy z łazienki, albo dotachania tego moczymordy do toalety i porzucenie go tam. A obiecał mu, że nie będzie rzygał w nocy!
     Nie mógł zrealizować żadnej z tych myśli, bowiem ku jego zaskoczeniu ciężar w tali, o którym na chwilę zapomniał, z siłą zepchnął go z powrotem na posłanie, a ciemna, smukła sylwetka przyjaciela zwisła nad nim w czymś, co dla Takao wyglądało nieco niepokojąco. Niewyraźnie widział błysk w zielonych oczach nad sobą. Czyli jednak nie wymioty, uff!
– C-co… Shin-chan – wydusił, nie mogąc zebrać się na nic innego. Czuł narastającą panikę i jednocześnie specyficzną ekscytację, gdy zniżył się jeszcze bardziej i jego oddech dotknął ust Takao.
     Przełknął głośno ślinę, mając trudność z powiedzeniem czegokolwiek. Patrzył tylko jak zahipnotyzowany, to na te ładne oczy, to na przyciągające wzrok usta.
– Lubię cię – szepnął Midorima, nim delikatnie musnął wargi czarnowłosego.
     Takao miał wrażenie jakby pokopał go prąd, tylko w tym pozytywnym sensie wprawiając w euforyczny galop jego serce i myśli. Coś ciepłego i przyjemnego osiadło mu bez jego zgody w brzuchu.
     Usta napierały nieśmiało na drugie, z każdą chwilą coraz żywiej, a jemu brakowało tchu, myśli całkiem zdominowało pragnienie zrobienia czegoś więcej, głębiej i przyjemniej. Nie był nawet pewny skąd mu się wzięły takie myśli.
     Jęknął z zawstydzającą lubością, gdy język Shin-chana przesunął się po jego dolnej wardze. Wciąż dyszał jakby przebiegł maraton, gdy chłopak odsunął się nieznacznie, patrząc na niego w milczeniu.
– Lubię cię – powtórzył niczym mantrę i wbił w niego oczekujące, błyszczące oczy, z których biła wcześniej nie istniejąca odwaga.
– Shin…chan? – twarz szarookiego zalał krwisty rumieniec. Kręciło mu się w głowie od tych wszystkich rewelacji. Nigdy nie spodziewał się, że usłyszy coś takiego ze strony osoby tej samej płci, a już na pewno nie od Midorimy…! I tyle razy w ciągu ledwie kilku godzin! Bo to zdecydowanie nie było to  „lubię” ani „kocham” po przyjacielsku. Zmusił się do przełknięcia zbierającej mu się w ustach śliny, gorączkowo poszukując w głowie dobrej odpowiedzi lub komentarza. Ale jedyne, co mu się nasuwało to „pocałuj mnie jeszcze raz, z tym swoim cholernym językiem!”
     Najwyraźniej wcale mu to wszystko nie szło i musiało coś po nim widać, bo znowu się nad nim nachylił i mruknął wprost w jego mokre usta po raz trzeci, że go lubi.
     Chyba najgorszy… a może najlepszy? W tym wszystkim był jednak fakt, że zaczynał reagować również tam na dole. I nie czuł, że to nieprzyjemne, ale to wciąż był Midorima, jego przyjaciel i… Właściwie co? Bo w tym momencie ani jednego ani drugiego za bardzo to nie interesowało.
     Ostrożnie, z wahaniem wplótł palce w zmierzwione od snu zielone włosy. 



Nowy blog

Okropnie nie lubię pisać wstępów, więc przejdę do rzeczy. Część z was może mnie znać z bloga kuon-azusa writer, dotychczas tam publikowałam wszystkie swoje opowiadania, jednak z racji mieszanego zainteresowania gatunkami, głównie romansami par heteroseksualnych i LGBT - wprowadzam ten podział. Na głównymi od teraz będziecie mogli znaleźć wyłącznie rozdziały zwykłych opowiadań, dla tych o tematyce homoseksualnej miejsce znajdzie się tutaj.
Pozdrawiam :)