poniedziałek, 31 grudnia 2018

[omegaverse] You're mine – 4


     Minęło kilka dni od pamiętnej nocy, kiedy Arver przeżywał nietolerancję na wypite promile, a Ilia koczował przy nim jak jakaś rozwścieczona wybrykami dziecka matka. Napięta relacja, jaką mieli nie uległa zmianie, choć bez wątpienia z subtelniała. Malcolm naruszał jego przestrzeń, lecz nie robił tego… tak nachalnie, jak wcześniej. Nie nazywał go też więcej „sekretareczką”, a kiedy coś chciał wołał imieniem.
     Jak na Arvera był to dość wyczynowy progres. Jakby z denerwującego ośmiolatka siejącego postrach na dzielni zamienił się w mrocznego, lecz równie aroganckiego dwunastolatka. Gwałtowny skok.
     Przełożył wypełnione dokumenty do oznaczonej teczki i zamknął ją, nie zapominając o zabezpieczeniu jej klipsem. Odłożył plastik na bok, gdzie poczeka aż skończy resztę i będzie mógł zanieść je do ostatniego przejrzenia czy podpisania swojemu szefowi.
     Praca w eleganckim wieżowcu na ostatnim piętrze należącym do prezesa przebiegała cicho i monotonnie. Jego biuro sekretarza leżało kilka metrów od drzwi gabinetu Arvera, po prawej w obszernym, połyskującym holu. Widział świat zza wysokiego, dębowego biurka służącego mu za prawdziwe sanktuarium. Mógł trzymać tam, co chciał. Pracować, jak mu się podobało. Cudowne uczucie…
     Podniósł głowę, przerywając czytanie długiej umowy i spojrzał w stronę windy. Do Arvera była osobna. Ktoś nią jechał, o czym świadczył odbijający się echem dźwięk mechanizmu, a nikt z dołu do niego nie dzwonił. Zwęził oczy, sięgając po słuchawkę i wciskając przycisk kierujący go bezpośrednio do szefa.
– Coś się stało?
– Umawiał się pan z kimś?
– Nie, coś nie tak?
– Ktoś tu jedzie, bez zgody ochrony.
– Szlag – warknął i rozłączył się w momencie, gdy winda stanęła na dziewiątym piętrze. Ciemnowłosy nie miał czasu poinformować całego sztabu ochrony. Nie powinni do tego dopuścić i w skrycie liczył, że Malcolm właśnie się tym zajmował. Miał wystarczająco wrogów, aby ktoś od tak mógł sobie tu przyjść.
     Stalowe drzwi rozsunęły się ukazując wykrzywioną gniewem twarz krępego mężczyzny w garniturze. Ilia przeczuwał, że to się na nich zemści. Na obojgu. Mógł zareagować, jednak pracował i wykonywał rozkazy alfy. Był współwinny, chociaż nieszczególnie poczuwał się do odpowiedzialności, jaką rzekoma „ofiara” mogła chcieć wyegzekwować.
     Uniósł się zza swojego sanktuarium i obszedł biurko. Facet szarżował w stronę centrum całego problemu – drzwi oddzielających go od szefa. Jeśli zamierza w nim zostać, lepiej żeby przekręcił zamek.
– W czym mogę pomóc, panie Loyton? – spytał uprzejmym tonem, zagradzając mu w połowie drogę, na wszelki wypadek zachował stosowny dystans i uważnie obserwował jego postać.
– Cholerna gnida mi za to zapłaci! Zejdź mi z drogi! – wykrzyczał, czekając aż sekretarz się usunie. Pewnie liczył, że zrobi to dobrowolnie.
– Panie Loyton, proszę się uspokoić i powiedzieć, czego pan chce – spróbował jeszcze raz, siląc się na uprzejmość. Starszy wycelował w niego palcem, uśmiechając się z jadem. Z oczu biło mu dziwne szaleństwo. Ilia odruchowo cofnął się o krok.
– Ty. Jesteś jego kolejną, posłuszną dziwką, prawda? Ciebie też przekabacił… Albo robi ci tak dobrze jak pieprzy cały zarząd, z którym zmówił się przeciwko mnie! – wyrzucił z siebie z furią i natarł.
     Z siłą, o jaką by go nie posądzono odepchnął betę na bok, posyłając go prosto na ziemię. W ostatniej próbie zatrzymania tego świra złapał go za nogawkę spodni, zasłaniając się uprzednio. Ten spojrzał na niego jak na śmiecia i kopnął. Ilia jęknął z bólu i mimo że próbował przyjąć cios na drugą rękę, a jednocześnie nie puścić, wiedział że zostaną mu po tym siniaki wszelkiej barwy.
– Puszczaj mnie ty wstrętny karaluchu! – wrzasnął z irytacją, posyłając sekretarzowi kolejnego kopniaka.
– Kurwa – stęknął, puszczając. Przetoczył się i wstał, sięgając z powrotem ku odwracającemu się agresorowi – Niech mnie szlag, jeżeli dojdziesz do tych drzwi – syknął przez zęby. Nim chwycił go za ramię, skulił się by uniknąć ewentualnego ciosu i szybko zastosował haka na nogi, którego nauczył się ostatnio na obowiązkowych zajęciach jiu jitsu. Ex-współudziałowiec zwalił się na lustrzaną podłogę  jak kłoda ze zdziwieniem wypisanym na twarzy.
– Co…
– Ani, kurwa, drgnij bo wdeptam twoje jaja w podłogę pana Arvera – zagroził, unosząc nogę nad jego kroczem dla podkreślenia powagi sytuacji – Poczekasz grzecznie aż CEO opuści swoje biuro i zechce cię przyjąć na pieprzoną audiencję – mówił grobowym głosem – A do tego czasu zostajesz pod moją opieką. – Uśmiechnął się na koniec, dbając aby wyglądało na uśmiech szaleńca. W odpowiedzi dostał nerwowe kiwnięcie głową.
     Blondyn musiał wszystko słyszeć albo obserwować przez dziurkę od klucza. Po kilku sekundach z nonszalancją bijącą z każdej komórki silnego ciała wychylił się zza drzwi własnego królestwa. Faktycznie niczym król pojawiający się na audiencji.
– Och, nie wiedziałem, że mamy gościa. Chyba nie był umówiony? – wymruczał jakby nigdy nic, podchodząc bliżej – Dlaczego wykorzystałeś na nim chwyt jiu jitsu? Masz czarny pas, co gdybyś go zabił?
– Niecierpliwił się – odparł krótko, wchodząc w swoją rolę. Nie spuszczał wzroku z nagle bladego współudziałowca. W końcu mam czarny pas, pomyślał.
– Tak? Czym takim?
     Mężczyzna już otwierał szeroko usta, lecz Ilia nie dał mu dojść do słowa. Z maską obojętności nacisnął na jego krocze, aż usłyszał świst wypuszczanego z płuc powietrza. Wbrew wszystkiemu serce Ili biło szybkim, mocnym rytmem pompując krew do wypełnionego adrenaliną organizmu. Jego poobijana ręka drżała, dlatego z całych siłą zacisnął dłoń w pięść i ułożył ją za plecami w dystyngowanej pozie.
– Panie Loyton, nikt nie pozwolił się panu odezwać – ostrzegł niskim tonem i zwrócił się do Malcolma – Gdzie pan go chce?
– W gabinecie – poinstruował – I, Ilia? Następnym razem postaraj się być skuteczniejszy w swoich obowiązkach.
     Nawet gdyby chciał, nie mógł teraz odpowiedzieć na tę niesprawiedliwą uszczypliwość. Nie on należał do ochroniarskiego sztabu, lecz co najmniej dwa tuziny napakowanych facetów, którym najwyraźniej płacono za lenistwo. I od tamtego dnia nie miał, właściwie niebiosom niech będą dzięki, okazji aby pogawędzić na Ty w sypialni pana domu i wyrazić swoje niezadowolenie na nadprogramowe zajęcia z mieszanych sztuk walk. Zamiast tego cierpliwie znosił fakt, iż blondyn demonstruje zasięg swej władzy nad nim.
     Ugryzł się w język by nie wydać z siebie pełnego dezaprobaty prychnięcia i skinął na Loytona, odsuwając się od niego aby mógł wstać. Podniósłszy się spojrzał na sekretarza z pode łba. Zamaszystym gestem poprawił przyciasną marynarkę, strzepnął niewidzialne paprochy z klapy i niczym obrażona diwa z wysoko zadartą głową ruszył za Arverem do srebrnej klatki.
     Wyobraził sobie jak cmoka z obrzydzeniem, odwraca się i nie musi uczestniczyć w tej chorej wizycie o niespecjalnie legalnym podłożu. Rzeczywistość była bardziej przygnębiająca.
     Wszedł tuż za alfami. Usłyszawszy klarowny rozkaz, Loyton usiadł na czarnej sofie plecami do drzwi. Sekretarz rozpoznał to typowo psychologiczne zagranie, więc sam umiejscowił się po środku, nieco z boku aby przypatrywać się sytuacji jako bezstronny świadek, a zarazem zapobiegawczy… zimny mediator. Stojący po stronie Malcolma Arvera, ale zawsze to coś.
Malcolm wpatrywał się w wąsatego z naprzeciwka ze znudzoną miną bogatego chłopca.
– Słucham – powiedział łaskawym tonem, który doprowadzał mężczyznę do białej gorączki, bo ponownie zjeżył się cały, jakby pragnąc doskoczyć do niego i zacisnąć palce na szyi.
– Oszukałeś mnie – sarknął – Ta śmieszna umowa, którą podsunęła mi twoja dziwka jest nieważna. – Splunął zuchwale na drogie, drewniane panele przed butami Ilii. Ten wstrzymał oddech, przypatrując się mokremu punktowi. Ledwo zwrócił uwagę na to, jak go określił.
– W dwóch kwestiach się mylisz, a w jednej masz rację – zaczął kpiąco Malcom – Jeden, ta, jak to określiłeś – „śmieszna” umowa jest ważna. Jakimkolwiek sposobem została zrealizowana. Dwa, masz rację, jest mój, ale nie jest „dziwką”. Nie wypożyczam go nikomu.
     Szczęka prawie potoczyła mu się po podłodze, mieszając z paskudnymi zarazkami śliny Loytona. Przygryzł policzek od wewnątrz i na wspak policzył do dziesięciu. Zabije go. Nie teraz, jednak zrobi to. Doda do jego kawy trutkę na szczury. Wolał otruć nią alfę niż biednego szczura. Ex-współudziałowiec uderzył pięścią w stół z czerwoną, gniewną twarzą.
– Zdobyłeś podpis podstępem! Kiedy wybiorę się do sądu zostaniesz zmiażdżony! – wrzasnął, a kropelki śliny poleciały do przodu.
– Do sądu…? Jesteś pewien, że chcesz iść do sądu i pochwalić się swoimi ostatnimi interesami? – zaakcentował z drwiną. Starszy alfa zmarszczył się cały, przez co na skroni wyszła mu pulsująca żyłka.
– Przestań pieprzyć. Nie wiem, o czym mówisz!
– Ach, tak. Muszę ci przypomnieć o tajemniczym wypadku pani Rice. I skradzionej dokumentacji Salvatora dotyczącej wielkiego koncernu, przez co zapłaciliście karę. Wisienką na torcie jest wyciek do plotkarskiej prasy osobistych tragedii Wilsona... Co o tym sądzisz, Loyton? Trójce z wyjątkiem ciebie i twojego poplecznika, przydarzyło się coś nieprzyjemnego. Może będziesz następny? A może… Sam zechciałeś dopomóc losowi i wymienić całą górę? Może zebrałem na to dowody? – Obserwując przekrwione, wytrzeszczone oczy Loytona rozsiadł się wygodniej i uśmiechnął złośliwie, przekrzywiając głowę na bok.
– To nie…  – przełknął głośno ślinę.
– Chciałeś żeby wyszli przed zebraniem ogólnym z akcjonariuszami na niekompetentnych i przynoszących straty? Już po wypadku koleżanki Salvatore zaczął podejrzewać, że próbujesz się ich pozbyć. Wiesz, do kogo zadzwonił? – zrobił krótką pauzę  – Do mnie, ponieważ dokumenty, które pilnował bardziej od swojego ukochanego ferrari, zniknęły. Wciąż chcesz iść do sądu  – proszę bardzo.
     Ilia zerknął na gościa i zobaczył, że garbi się na swoim miejscu jak człowiek w bardzo podeszłym wieku. Przerażającym wzrokiem wodził wokół blatu stołu, gdy w tym samym czasie w głowie sekretarza neuroprzekaźnikami płynęła myśl, że to nie stół był tak hipnotyzujący, a cienki nożyk do otwierania korespondencji.
     Rzucił się do niego o sekundę za późno, zderzyli się głowami oraz ramionami. Drugi alfa uchwycił nożyk pierwszy i zamachnął się, kalecząc wierzch dłoni sekretarza.
     Przeklął siarczyście, obejmując rękoma zaciśniętą na narzędziu pięść wyrywającą się opętańczo. Szybko zauważył, iż w tej pozycji nie ma wielkich szans i w zasadzie nie miał wyboru jak sięgnąć po najcięższą artylerię. Puścił go, jednak łokciem wycelował w twarz desperata i uderzył, wkładając w to całą swoją siłę i jeszcze kapkę pogardy do alf. Chrupnięcie zabrzmiało paskudnie, a nożyk z trzaskiem opadł na blat. Rozbrojony.
     Mężczyzna zakwilił głośno, natychmiastowo łapiąc się za nos i mocząc palce w spływającej z niego posoce krwi. Zaciskał powieki czując dokuczliwy, ćmiący ból rozchodzący się na boki. Game over, wariacie.
     Z najgorszych z możliwych momentów właśnie ten wybrała sobie sześcioosobowa grupa ochroniarzy, wbiegając do środka z minami wyrażającymi strach, poczucie winy bądź oba jednocześnie. Błyskawicznie ogarnęli wzrokiem całe zajście, zanim wzięli się za skuteczne obezwładnienie jęczącego agresora.
– Za co ty im tak właściwie płacisz? – wymamrotał w przestrzeń. Jakoś dziwnie szumiało mu w głowie, a nogi stały się absurdalnie słabe. Odetchnął głęboko, opuścił w końcu ręce wzdłuż ciała. Podłoga Malcolma będzie potrzebowała dziś całej uwagi sprzątaczek. I może nie tylko  podłoga, patrząc po stole… Runął w dół ku zbawiennych objęciach ciemności.

[omegaverse] You're mine – 3


     W apteczce odnalazł rozpuszczalną aspirynę i położył na prostokątną srebrną tacę trzy saszetki. W kuchni wyposażył się jeszcze w dzbanek z czystą wodą, szklankę i kilka plastrów cytryny, po czym ruszył w drogę powrotną, ściskając tacę oburącz.
     Nie zamknął za sobą drzwi, więc wszedł bez problemu. Położył wszystko na stoliku nocnym przy łóżku tak aby nie wadziły, ale mógł w razie potrzeby sięgnąć.
     W łazience było cicho. Domyślał się, że Arver skończył ostatnią serię i nie ma siły na nic więcej albo… Udławił się. Wiedziony zarówno obowiązkiem, jak i ciekawością poszedł sprawdzić.
     Skulony opierał się o zamkniętą kabinę prysznicową, po unoszącym się ciele wnioskował, iż oddychał całkiem miarowo. Czyli żył i nic mu nie było. Wystarczy, że zaprowadzi go do łóżka, poda leki i wyjdzie. Koniec.
– Skończyłeś, tak? – powiedział, nachylając się nad nim. – W takim razie wstajemy, musisz wziąć lekarstwo. Położyć się spać.
     Chwycił za dłoń blondyna i z trudem pociągnął w górę. Niespecjalnie chciał współpracować, maksymalnie utrudniając sprawę.
– Mam cię tam podciągnąć za nogi, waląc twoją głową o kafelki? Ciężki jesteś, rusz się. – poklepał go lekko po plecach. Objął go w pasie, przyjmując i walcząc z całym zwalonym na niego ciężarem.
– Wszystko… Tak wiruje – bąknął odkrywczo, a Ilia zaśmiał się niewesoło.
– Boli? – wymruczał z udawanym współczuciem, w myślach pragnąc kogoś zamordować. Zaczynały go boleć ręce, a Malcolm coraz bardziej zsuwał się w dół. Ostatkiem sił  trzymał go jeszcze pod pachami, usiłując zatrzymać ciało w pionie i nie pozwolić zetknąć się z twardymi łazienkowymi kafelkami. Już prawie złorzeczył pod nosem. Mógłby mieć chociaż na tyle godności aby nie pokazywać się Ili w tak żałosnej kondycji.
     Trzymał wagę dziesięciu worków kartofli, których nigdy nawet nie przerzucał. Nie radził sobie.
– Taaa.
– Wiesz, że może boleć bardziej? Na przykład, jeśli cię teraz przypadkiem upuszczę i rozbijesz sobie głowę o te swoje porcelany?
– Nie odważyłbyś się…
– Od początku nie mamy zbyt dobrych relacji. Nie bądź pewny niczego w mojej obecności, skarbeńku – zrobił krótką pauzę i zbliżył usta do ucha Malcolma – Już raz cię dzisiaj upuściłem, pamiętasz? – szepnął oschle – Poleciałeś jak długi, a czułeś się lepiej niż teraz.
– Demon – odparł i wzdrygnął się.
– Diabeł wcielony.
– Sekretareczko…
– Arver, na litość Boską – skończ i rusz to swoje tłuste dupsko – syknął zniecierpliwiony – Wygląda na to, że już ci lepiej. Może po prostu cię tu zostawię i pójdę spać?
     Ili udało się go zmotywować na tyle by powłóczył nogami, wspierając się na nim wygodniej. Półtorej minuty później położył Malcolma do łóżka, z wrogością pozbywając się przepoconych ubrań. Nie chciał oglądać diabła w samej bieliźnie, ale nie zawsze miał wybór.
– Może pierwsze tak randka? – Malcolm zażartował, z wyczerpaniem przyglądając się wszystkim zabiegom, jakie chłopak wykonywał. Czuł się odrobinę lepiej, aczkolwiek nie opuszczało go uczucie nieświeżości. Najchętniej wskoczyłby pod prysznic.
– Po moim trupie. – Najpierw przetarł blondynowi twarz wilgotnym ręcznikiem, powstrzymując się żeby go nim nie zadusić i osuszył drugim. Obmył z potu szerokie, apetycznie wyrzeźbione ramiona, nie pomijając żadnego zagłębienia mięśni i twardą klatkę piersiową. Zaciskał przy tym mocno zęby.
     Musiałby być ślepy nie zauważając takiego ciała. Skończył prowizoryczne mycie w momencie, kiedy opuszkami palców zetknął się z gumką wąskich, ciemnoczerwonych bokserek. Malcolm miał śmieszne upodobanie do czerwieni, a Ilia jej nienawidził.
     Unikał wzrokiem wyraźnego wybrzuszenia pod bielizną, usilnie pragnąc przypomnieć sobie obowiązki na następne kilka dni. Czuł, że ochrypł. Że czerwień coraz mocniej kłuje go w oczy.
     Miał pod sobą ciało warte grzechu, ot. Przyznał to w końcu. To tylko ładne opakowanie gnijącego w środku Malcolma Arvera. Choć patrzenie nie jest przestępstwem i coś się Ili należało w zamian za dotychczasowe straty moralne, tak?
– Mogę cię o coś spytać? – odezwał się starszy.
– Mmm? – odburknął, osuszając dokładnie wilgotną skórę. Widział wykwitającą gęsią skórkę, musiał czuć chłód.
– Wolisz kobiety czy mężczyzn?
     Nie spodziewał się takiego pytania, choć nie wyglądał też na przesadnie zdziwionego, zważywszy na jego dotychczasowe zachowanie. Chrząknął dla oczyszczenia gardła.
– Oba. Ciebie nie spytam, domyśliłem się odpowiedzi po widoku obmacanej połowy służby – zadrwił – Parszywe.
– Wiesz, że niektórzy sami do mnie przychodzą?
     Zdusił w gardle mroczny warkot. Cholerny zboczeniec. Akurat uwierzy, że chętnie rozkładają nogi przed takim żałosnym idiotą. 
– Naprawdę? Kto na przykład? – spytał z wymuszoną obojętnością, gotowało się w nim.
– Męska część służby. Kobiety odprawiam.
– Łaskawiec – wymamrotał pod nosem. Przecież nie jest ślepy, wyraźnie widział, że kiedy chodziło o obmacywanie płeć nie grała wielkiej roli.
– Jeden z nich… Bardzo cię wychwalał. Musiałeś wpaść mu w oko – powiedział ostrzejszym tonem.
– Słucham? – Chyba się przesłyszał. Na pewno zmyślał, bo co innego mogło mu pozostać z tak chujową osobowością? Bo niby czemu o nim wspomniał, jak nie dla kolejnej próby zdenerwowania go?
– Nie martw się, nie tknie cię już – zapewnił, muskając dłonią zmierzwione, ciemne włosy opadające na ucho chłopaka. – Zadbałem żeby wiedział, do kogo naprawdę należysz.
     Ilia zmarszczył nos jakby poczuł coś paskudnego. Przez sekundę wyglądał jak węszący chomik, wydał z siebie ciche parsknięcie. Starał się ignorować sunącą po boku twarzy dłoń.
– Złożę to na skarp nietrzeźwości i wynikającego z tego złego samopoczucia, i wybaczę ci wypowiadanie tak kretyńskich tekstów. Ostatni raz, Malcolm – ostrzegł – Przestań traktować mnie jak jedną ze swoich zabawek.
     Przekręcił głowę na bok, świdrując go uważnie ciemnymi oczami okolonymi gęsto rzęsami. Na pobladłej twarzy wykwitł kolejny w tym dniu szczery uśmiech.
– W porządku, panie sekretarzu – zamruczał, ocierając się kciukiem o jego kość policzkową i schodząc na odsłoniętą szyję. Czy to sprawka krążącego w żyłach alkoholu, ale miał ochotę wpić się w te rozszczekane, delikatne usta. Zostawić ślady zębów na delikatnej szyi. Wychodzące z nich z żelazną stanowczością imię wywoływało prąd przyjemnych dreszczy przepływających Malcolmowi wzdłuż kręgosłupa. Zapragnął go naznaczyć. Zawłaszczyć…
     Ciemnowłosy w końcu zaczynał się kruszyć. Czekał na ten moment od chwili, gdy zobaczył go po raz pierwszy, a nim zawładnęły fantazje.
     Zsunął dłoń na własną pierś, przymykając oczy. Przez całe swoje trzydziestojednoletnie życie dopiero teraz zapragnął mieć własną omegę – Ilię. Głupi alfa mylący betę z omegą.
– Nie zasypiaj jeszcze – wyburczał ze zmieszaniem. Liczył, że jak zwykle nie przepuści okazji żeby się z nim podrażnić. Ustępowanie nie było w jego stylu – Leki – przypomniał.
     Zamruczał coś nieskładnie pod nosem, zmuszając się do podniesienia aby pociągnąć łyk ze szklanki.
– Do dna – pouczył.
     Napój był gorzki i po przełknięciu zostawiał wstrętny posmak, rozbudził się niechętnie. Dopił ostatnie krople, po czym opadł na plecy z grymasem wykrzywiającym idealne usta.
– Grzeczny chłopiec. – Sekretarz uśmiechał się, jednak z oczu biło po wątpienie. Malcolm nijak nie zaliczał się do grzecznych.
     Słabych, łatwowiernych ludzi mogących przynieść mu nieokreślone korzyści zjadał codziennie na śniadanie. I nigdy ani przez chwilę nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia.