Minęło
kilka dni od pamiętnej nocy, kiedy Arver przeżywał nietolerancję na wypite
promile, a Ilia koczował przy nim jak jakaś rozwścieczona wybrykami dziecka
matka. Napięta relacja, jaką mieli nie uległa zmianie, choć bez wątpienia z
subtelniała. Malcolm naruszał jego przestrzeń, lecz nie robił tego… tak
nachalnie, jak wcześniej. Nie nazywał go też więcej „sekretareczką”, a kiedy
coś chciał wołał imieniem.
Jak na Arvera był to dość wyczynowy progres.
Jakby z denerwującego ośmiolatka siejącego postrach na dzielni zamienił się w
mrocznego, lecz równie aroganckiego dwunastolatka. Gwałtowny skok.
Przełożył
wypełnione dokumenty do oznaczonej teczki i zamknął ją, nie zapominając o
zabezpieczeniu jej klipsem. Odłożył plastik na bok, gdzie poczeka aż skończy
resztę i będzie mógł zanieść je do ostatniego przejrzenia czy podpisania
swojemu szefowi.
Praca w
eleganckim wieżowcu na ostatnim piętrze należącym do prezesa przebiegała cicho
i monotonnie. Jego biuro sekretarza leżało kilka metrów od drzwi gabinetu
Arvera, po prawej w obszernym, połyskującym holu. Widział świat zza wysokiego,
dębowego biurka służącego mu za prawdziwe sanktuarium. Mógł trzymać tam, co
chciał. Pracować, jak mu się podobało. Cudowne uczucie…
Podniósł
głowę, przerywając czytanie długiej umowy i spojrzał w stronę windy. Do Arvera
była osobna. Ktoś nią jechał, o czym świadczył odbijający się echem dźwięk
mechanizmu, a nikt z dołu do niego nie dzwonił. Zwęził oczy, sięgając po
słuchawkę i wciskając przycisk kierujący go bezpośrednio do szefa.
– Coś się stało?
– Umawiał się pan z kimś?
– Nie, coś nie tak?
– Ktoś tu jedzie, bez zgody ochrony.
– Szlag – warknął i rozłączył się w momencie, gdy
winda stanęła na dziewiątym piętrze. Ciemnowłosy nie miał czasu poinformować
całego sztabu ochrony. Nie powinni do tego dopuścić i w skrycie liczył, że
Malcolm właśnie się tym zajmował. Miał wystarczająco wrogów, aby ktoś od tak
mógł sobie tu przyjść.
Stalowe
drzwi rozsunęły się ukazując wykrzywioną gniewem twarz krępego mężczyzny w
garniturze. Ilia przeczuwał, że to się na nich zemści. Na obojgu. Mógł
zareagować, jednak pracował i wykonywał rozkazy alfy. Był współwinny, chociaż
nieszczególnie poczuwał się do odpowiedzialności, jaką rzekoma „ofiara” mogła
chcieć wyegzekwować.
Uniósł
się zza swojego sanktuarium i obszedł biurko. Facet szarżował w stronę centrum
całego problemu – drzwi oddzielających go od szefa. Jeśli zamierza w nim zostać,
lepiej żeby przekręcił zamek.
– W czym mogę pomóc, panie Loyton? – spytał
uprzejmym tonem, zagradzając mu w połowie drogę, na wszelki wypadek zachował
stosowny dystans i uważnie obserwował jego postać.
– Cholerna gnida mi za to zapłaci! Zejdź mi z drogi!
– wykrzyczał, czekając aż sekretarz się usunie. Pewnie liczył, że zrobi to
dobrowolnie.
– Panie Loyton, proszę się uspokoić i powiedzieć,
czego pan chce – spróbował jeszcze raz, siląc się na uprzejmość. Starszy
wycelował w niego palcem, uśmiechając się z jadem. Z oczu biło mu dziwne
szaleństwo. Ilia odruchowo cofnął się o krok.
– Ty. Jesteś jego kolejną, posłuszną dziwką, prawda?
Ciebie też przekabacił… Albo robi ci tak dobrze jak pieprzy cały zarząd, z
którym zmówił się przeciwko mnie! – wyrzucił z siebie z furią i natarł.
Z siłą, o
jaką by go nie posądzono odepchnął betę na bok, posyłając go prosto na ziemię. W
ostatniej próbie zatrzymania tego świra złapał go za nogawkę spodni,
zasłaniając się uprzednio. Ten spojrzał na niego jak na śmiecia i kopnął. Ilia
jęknął z bólu i mimo że próbował przyjąć cios na drugą rękę, a jednocześnie nie
puścić, wiedział że zostaną mu po tym siniaki wszelkiej barwy.
– Puszczaj mnie ty wstrętny karaluchu! – wrzasnął z
irytacją, posyłając sekretarzowi kolejnego kopniaka.
– Kurwa – stęknął, puszczając. Przetoczył się i
wstał, sięgając z powrotem ku odwracającemu się agresorowi – Niech mnie szlag,
jeżeli dojdziesz do tych drzwi – syknął przez zęby. Nim chwycił go za ramię,
skulił się by uniknąć ewentualnego ciosu i szybko zastosował haka na nogi,
którego nauczył się ostatnio na obowiązkowych zajęciach jiu jitsu.
Ex-współudziałowiec zwalił się na lustrzaną podłogę jak kłoda ze zdziwieniem wypisanym na twarzy.
– Co…
– Ani, kurwa, drgnij bo wdeptam twoje jaja w podłogę
pana Arvera – zagroził, unosząc nogę nad jego kroczem dla podkreślenia powagi
sytuacji – Poczekasz grzecznie aż CEO opuści swoje biuro i zechce cię przyjąć
na pieprzoną audiencję – mówił grobowym głosem – A do tego czasu zostajesz pod
moją opieką. – Uśmiechnął się na koniec, dbając aby wyglądało na uśmiech
szaleńca. W odpowiedzi dostał nerwowe kiwnięcie głową.
Blondyn
musiał wszystko słyszeć albo obserwować przez dziurkę od klucza. Po kilku
sekundach z nonszalancją bijącą z każdej komórki silnego ciała wychylił się zza
drzwi własnego królestwa. Faktycznie niczym król pojawiający się na audiencji.
– Och, nie wiedziałem, że mamy gościa. Chyba nie był
umówiony? – wymruczał jakby nigdy nic, podchodząc bliżej – Dlaczego
wykorzystałeś na nim chwyt jiu jitsu? Masz czarny pas, co gdybyś go zabił?
– Niecierpliwił się – odparł krótko, wchodząc w
swoją rolę. Nie spuszczał wzroku z nagle bladego współudziałowca. W końcu mam czarny pas, pomyślał.
– Tak? Czym takim?
Mężczyzna
już otwierał szeroko usta, lecz Ilia nie dał mu dojść do słowa. Z maską
obojętności nacisnął na jego krocze, aż usłyszał świst wypuszczanego z płuc
powietrza. Wbrew wszystkiemu serce Ili biło szybkim, mocnym rytmem pompując
krew do wypełnionego adrenaliną organizmu. Jego poobijana ręka drżała, dlatego
z całych siłą zacisnął dłoń w pięść i ułożył ją za plecami w dystyngowanej
pozie.
– Panie Loyton, nikt nie pozwolił się panu odezwać –
ostrzegł niskim tonem i zwrócił się do Malcolma – Gdzie pan go chce?
– W gabinecie – poinstruował – I, Ilia? Następnym razem postaraj się być skuteczniejszy w swoich obowiązkach.
– W gabinecie – poinstruował – I, Ilia? Następnym razem postaraj się być skuteczniejszy w swoich obowiązkach.
Nawet
gdyby chciał, nie mógł teraz odpowiedzieć na tę niesprawiedliwą uszczypliwość.
Nie on należał do ochroniarskiego sztabu, lecz co najmniej dwa tuziny
napakowanych facetów, którym najwyraźniej płacono za lenistwo. I od tamtego
dnia nie miał, właściwie niebiosom niech będą dzięki, okazji aby pogawędzić na
Ty w sypialni pana domu i wyrazić swoje niezadowolenie na nadprogramowe zajęcia
z mieszanych sztuk walk. Zamiast tego cierpliwie znosił fakt, iż blondyn demonstruje
zasięg swej władzy nad nim.
Ugryzł
się w język by nie wydać z siebie pełnego dezaprobaty prychnięcia i skinął na
Loytona, odsuwając się od niego aby mógł wstać. Podniósłszy się spojrzał na
sekretarza z pode łba. Zamaszystym gestem poprawił przyciasną marynarkę,
strzepnął niewidzialne paprochy z klapy i niczym obrażona diwa z wysoko zadartą
głową ruszył za Arverem do srebrnej klatki.
Wyobraził
sobie jak cmoka z obrzydzeniem, odwraca się i nie musi uczestniczyć w tej
chorej wizycie o niespecjalnie legalnym podłożu. Rzeczywistość była bardziej
przygnębiająca.
Wszedł
tuż za alfami. Usłyszawszy klarowny rozkaz, Loyton usiadł na czarnej sofie
plecami do drzwi. Sekretarz rozpoznał to typowo psychologiczne zagranie, więc
sam umiejscowił się po środku, nieco z boku aby przypatrywać się sytuacji jako bezstronny
świadek, a zarazem zapobiegawczy… zimny mediator. Stojący po stronie Malcolma
Arvera, ale zawsze to coś.
Malcolm wpatrywał się w wąsatego z naprzeciwka ze
znudzoną miną bogatego chłopca.
– Słucham – powiedział łaskawym tonem, który
doprowadzał mężczyznę do białej gorączki, bo ponownie zjeżył się cały, jakby pragnąc
doskoczyć do niego i zacisnąć palce na szyi.
– Oszukałeś mnie – sarknął – Ta śmieszna umowa,
którą podsunęła mi twoja dziwka jest nieważna. – Splunął zuchwale na drogie,
drewniane panele przed butami Ilii. Ten wstrzymał oddech, przypatrując się
mokremu punktowi. Ledwo zwrócił uwagę na to, jak go określił.
– W dwóch kwestiach się mylisz, a w jednej masz
rację – zaczął kpiąco Malcom – Jeden, ta, jak to określiłeś – „śmieszna” umowa
jest ważna. Jakimkolwiek sposobem została zrealizowana. Dwa, masz rację, jest
mój, ale nie jest „dziwką”. Nie wypożyczam go nikomu.
Szczęka
prawie potoczyła mu się po podłodze, mieszając z paskudnymi zarazkami śliny
Loytona. Przygryzł policzek od wewnątrz i na wspak policzył do dziesięciu.
Zabije go. Nie teraz, jednak zrobi to. Doda do jego kawy trutkę na szczury.
Wolał otruć nią alfę niż biednego szczura. Ex-współudziałowiec uderzył
pięścią w stół z czerwoną, gniewną twarzą.
– Zdobyłeś podpis podstępem! Kiedy wybiorę się do
sądu zostaniesz zmiażdżony! – wrzasnął, a kropelki śliny poleciały do przodu.
– Do sądu…? Jesteś pewien, że chcesz iść do sądu i pochwalić
się swoimi ostatnimi interesami? –
zaakcentował z drwiną. Starszy alfa zmarszczył się cały, przez co na skroni
wyszła mu pulsująca żyłka.
– Przestań pieprzyć. Nie wiem, o czym mówisz!
– Ach, tak. Muszę ci przypomnieć o tajemniczym
wypadku pani Rice. I skradzionej dokumentacji Salvatora dotyczącej wielkiego
koncernu, przez co zapłaciliście karę. Wisienką na torcie jest wyciek do
plotkarskiej prasy osobistych tragedii Wilsona... Co o tym sądzisz, Loyton?
Trójce z wyjątkiem ciebie i twojego poplecznika, przydarzyło się coś
nieprzyjemnego. Może będziesz następny? A może… Sam zechciałeś dopomóc losowi i
wymienić całą górę? Może zebrałem na to dowody? – Obserwując przekrwione,
wytrzeszczone oczy Loytona rozsiadł się wygodniej i uśmiechnął złośliwie,
przekrzywiając głowę na bok.
– To nie… –
przełknął głośno ślinę.
– Chciałeś żeby wyszli przed zebraniem ogólnym z
akcjonariuszami na niekompetentnych i przynoszących straty? Już po wypadku
koleżanki Salvatore zaczął podejrzewać, że próbujesz się ich pozbyć. Wiesz, do
kogo zadzwonił? – zrobił krótką pauzę –
Do mnie, ponieważ dokumenty, które pilnował bardziej od swojego ukochanego
ferrari, zniknęły. Wciąż chcesz iść do sądu
– proszę bardzo.
Ilia
zerknął na gościa i zobaczył, że garbi się na swoim miejscu jak człowiek w
bardzo podeszłym wieku. Przerażającym wzrokiem wodził wokół blatu stołu, gdy w tym
samym czasie w głowie sekretarza neuroprzekaźnikami płynęła myśl, że to nie
stół był tak hipnotyzujący, a cienki nożyk do otwierania korespondencji.
Rzucił
się do niego o sekundę za późno, zderzyli się głowami oraz ramionami. Drugi
alfa uchwycił nożyk pierwszy i zamachnął się, kalecząc wierzch dłoni
sekretarza.
Przeklął
siarczyście, obejmując rękoma zaciśniętą na narzędziu pięść wyrywającą się
opętańczo. Szybko zauważył, iż w tej pozycji nie ma wielkich szans i w zasadzie
nie miał wyboru jak sięgnąć po najcięższą artylerię. Puścił go, jednak łokciem wycelował
w twarz desperata i uderzył, wkładając w to całą swoją siłę i jeszcze kapkę
pogardy do alf. Chrupnięcie zabrzmiało paskudnie, a nożyk z trzaskiem opadł na
blat. Rozbrojony.
Mężczyzna
zakwilił głośno, natychmiastowo łapiąc się za nos i mocząc palce w spływającej
z niego posoce krwi. Zaciskał powieki czując dokuczliwy, ćmiący ból rozchodzący
się na boki. Game over, wariacie.
Z
najgorszych z możliwych momentów właśnie ten wybrała sobie sześcioosobowa grupa
ochroniarzy, wbiegając do środka z minami wyrażającymi strach, poczucie winy
bądź oba jednocześnie. Błyskawicznie ogarnęli wzrokiem całe zajście, zanim
wzięli się za skuteczne obezwładnienie jęczącego agresora.
– Za co ty im tak właściwie płacisz? – wymamrotał w
przestrzeń. Jakoś dziwnie szumiało mu w głowie, a nogi stały się absurdalnie
słabe. Odetchnął głęboko, opuścił w końcu ręce wzdłuż ciała. Podłoga Malcolma
będzie potrzebowała dziś całej uwagi sprzątaczek. I może nie tylko podłoga, patrząc po stole… Runął w dół ku
zbawiennych objęciach ciemności.