Czekał na
ten dzień calutki miesiąc. Teraz, prawie półtorej miesiąca od rozpoczęcia pracy
w Sinity’s w jego głowie zabrakło miejsca na myśli typu: Nie wytrzymam tego dłużej. To nie jest tego warte.
Wystarczył
szereg liczb w wypłacie za pierwszy miesiąc. A także bonusowa równowartość
wypłaty za poniesione straty rodzaju wszelkiego. Szczególnie tych sprzed kilku
tygodni.
W
pierwszym odruchu niemal zakrztusił się pitą kawą, przez co opluł nią monitor
swojego laptopa. Nie wierzył własnym oczom, widząc sumę jaką pokazywał
elektroniczny bank. A to był tylko bonus.
Spędził
całe popołudnie w biurze segregując jakąś starą dokumentację, a Arver nie
zająknął się na ten temat ani słowem. Nie poleciał do niego ze służalczymi pokłonami
i rzewnymi podziękowaniami.
Od
zewnątrz przeszło bez echa. Wewnątrz? W głowie miał pieprzony chaos podsycany gorącym
uczuciem ekscytacji rzucającej się mu po żołądku. Natychmiastowo zrobił przelew
dobroczynny dla domu dziecka, którym zarządzała Taylor. Zostawił sobie
niewielką sumę dołączając ją do rachunku „na czarną godzinę”.
Tutaj
miał z góry zapewnione wyżywienie, mieszkanie i opłacone wszelkie koszty
związane z podróżami służbowymi czy zajmowaniem się blond alfą na prywatnych
spotkaniach. Karta płatnicza Malcolma była do jego dyspozycji przez całą dobę w
zależności od tego, gdzie aktualnie przebywali.
W sierocińcu
ciągle coś wymagało naprawy, pochłaniając coraz większą sumę pieniędzy. Jak
wielkim idiotą by był, gdyby zrezygnował z pracy u Arvera, wiedząc jak bardzo
jego wypłata pomoże dzieciakom? Czułby się dostatecznie źle rozczarowując
siostrzyczkę.
Miał świadomość, iż nie będąc tak świetny w
udawaniu mogłaby bardziej drążyć na temat nieestetycznej blizny na wierzchu
lewej dłoni oraz nie blednących siniaków wszystkich kolorów tęczy pokrywających
jego ramiona… Na szczęście ich nie mogła zobaczyć, bo wniosek sam by się jej
nasunął.
Pobudka w
szpitalu, bez czucia w ręce i przy jednej zapalonej lampce obok łóżka była
dostatecznie przerażająca. Jasne, ten pokój nie powinien wprawić go w uczucie
klaustrofobii – był dostatecznie przestronny i luksusowy, mimo to pawie popadł
w histerię. Widząc jak ciemność tłoczy się wokół łóżka, przypomniał sobie
duszne wnętrze szafy, w której był zamykany na wiele godzin i ten żałosny
snopek światła ledwo wpadający przez szparę drzwi.
Widząc siniaki
domyśliłaby się od razu, dlatego pod żadnym pozorem nie mogła zjawić się w
szpitalu i zobaczyć go w takim stanie. Miewali ich o wiele więcej w prezencie
od biologicznych rodziców.
Nawet nie
chciał sobie wyobrażać, jak zasypałaby Arvera wściekłymi pytaniami, a nawet otwartymi
oskarżeniami, a ten w jakimś sadystycznym zamyśle zwalnia narzeczonego Tay – jego
przyszłego szwagra z innego oddziału Sinity’s.
Ilia
byłby skłonny uwierzyć, że chciałby go tym potem dręczyć. Gdyby tak się stało,
cierpiałoby również trzydzieścioro dzieciaków, które utraciłyby darmową reklamę
firmy. Swoją nadzieję. Szansę. Już wolałby zgnić w tamtej szafie niż do tego dopuścić.
Westchnął
ciężko, przypominając sobie o jutrzejszym dniu, który wymusił na nim blondyn.
Że niby szkoda nakładać drogi podstawianiem samochodu pod firmę, żeby go
odebrać i pojechać wspólnie na spotkanie z koreańskim partnerem firmy.
Bo i po co wysłuchiwać narzekań własnej
matki w samotności, skoro ma się od tego osobistego sekretarza?
Niech cię diabli, Arver.
Ilia
przepadał za tą kobietą w równym stopniu, co ona za nim, a przecież nic jej nie
zrobił. Bluzgała na niego za każdym razem, gdy kazano mu przekazywać, że syn
jest zbyt zajęty pracą aby się z nią spotkać… Alfi tchórz.
Nie
zdążył osobiście poznać tej kobiety, a już czuł wobec niej antypatię. Sytuacja
ta naprowadziła go na kwestię, o której dotychczas za bardzo nie rozmyślał –
swojego poprzednika. Kilka dni temu dyskretnie wypytywał o niego osoby w domu.
Chciał wiedzieć, jak ścisły był zakres jego obowiązków.
Kucharka
poważnym tonem poradziła mu aby nie odkopywał starych historii, a na
potwierdzenie jej słów Ariabelle kiwała głową z gorzkim uśmiechem. Wbrew
zamiarom kobiet tylko bardziej rozbudziło to jego ciekawość. Wyłącznie bardzo
przyjazny i otwarty służący – Kaden – opowiedział mu, o co w tym wszystkim
chodziło. Domyślił się, że był typem łasym na plotki, ale teraz aż tak mu to
nie wadziło.
Jego
poprzednik zrezygnował po ośmiu miesiącach, a nie, jak mu powiedziano, po
sześciu latach. Mina, jaką wtedy zrobił rozbawiła Kaden do łez.
– Powiedziano ci, że musiał odejść bo zdecydował się
ustatkować? Stara śpiewka, dziwię się że jeszcze jej nie zmienili. – Ilia
siedział zmrożony z widelczykiem w połowie drogi do ust, patrząc na
przystojnego betę z niedowierzaniem. Mieli ledwie kilkanaście minut na rozmowę.
– Ty też to łyknąłeś? Nawet po tym, gdy już poznałeś
samego Arvera? – Kaden zmarszczył nos na wspomnieniu o alfie, po czym ponownie
skoncentrował się na Ili i jego twarz się rozpogodziła. Żartobliwie trącił go
nogą pod stołem – Arver jest świnią, lecz nie najgorszą w całym zestawieniu,
wiesz? Jego praca jest stresująca, jednak towarzyszenie takiej osobie jak on i
zmaganie się z brudami, którymi się otacza… To jest o wiele bardziej stresujące
i nie wiem, jak ktokolwiek może być z tym na porządku dziennym. Poznałeś już starą
Arverową?
Brunet
zamrugał na te rewelacje. Musiał przyznać, że analiza ta zawierała sporo
prawdy. Ale co z tym wspólnego miała matka Malcolma? Sekretarz pokręcił głową.
– Telefonicznie. Jest bardzo…
– Psychiczna?
– Spięta – dokończył ostrożnie, mimo rozbrajającego
uśmiechu towarzysza. Ilia powstrzymał się od obejrzenia na wszystkie strony,
czy aby ktoś ich nie podsłuchiwał. Wolał nie mieć później przez tę rozmowę
problemów.
Wpakował
kawałek przepysznego ciasta do ust, rozkoszując się smakiem karmelowej masy i
startych orzechów. Niebo w gębie. Vi, ich kucharka (naprawdę Vivian, ale
wszyscy uznawali, że brzmiało to zbyt surowo jak na matczyną opiekę, którą ich
otaczała), robiła je kilka razy w tygodniu dla osłodzenia pracy u pomiotu
szatana.
– Jesteś zbyt miły – Kaden wymruczał, przypadkowo pocierając
łydką o jego, gdy rozpierał się wygodniej na krześle. Sięgnął po filiżankę i
upił łyk kawy.
– Nadal nie rozumiem, po co ta cała tajemnica?
– Przez starą Arverową i uniknięcia medialnego szumu.
Z jakiegoś powodu nienawidzi bet, czekania i braku atencji. Nie dziwię się, że
jej własny syn nie ma ochoty się z nią spotykać na rodzinne obiadki – zawiesił
na chwilę głos, mrużąc oczy w zastanowieniu. – Zawsze cierpieli nowi
sekretarze, aż i oni nie mogli już znieść tej tyranii i rezygnowali jeden po
drugim. Arver nigdy nic z tym nie robił, chyba mu to obojętne, jeśli nie
wykonywali swoich obowiązków z dorównującą mu gorliwością.
– Dużo było tych sekretarzy? – spytał z
konsternacją.
– Jesteś dwunastym, a wiesz co mówią o tej liczbie?
– mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, patrząc na Ilię z nad filiżanki. Że jest parszywa? Zdumiało go, że
zaledwie przez sześć lat na tym stanowisku przewinęło się tak wiele osób.
– Więc… To prawda, że jest nieprzyjemna w obyciu,
ale chyba da się ją znieść…
Kaden
westchnął przeciągle, po czym brutalnie rozwiał jego nadzieje. Gdyby słowa były
piaskiem, sypnąłby mu nim w oczy.
– Przeważnie zdarza się jej tylko grozić. Sprzątam u
Arvera od kilku lat, z czego trzy lata temu spoliczkowała jego sekretarkę, bo
podała jej ciepłą kawę, rozumiesz? Nie gorącą, a ciepłą. Była jedną z dwóch i
ostatnią kobietą, która pracowała na tym stanowisku. Są słabe emocjonalnie. –
Zrobił krótką pauzę – Wobec ostatniego posunęła się do pobicia. Mówisz, iż jest
spięta? Każdy, kto tu pracował i miał z nią choć raz do czynienia uważa, że
jest zdrowo pierdolnięta. Właśnie dlatego jesteś dwunasty… I oby ostatni, bo
już zaczynają mylić mi się imiona wszystkich, którzy się tu przewinęli. Jaka
matka, taki syn – zakończył z krzywym, przekornym uśmiechem. Z nieznanego Ili
powodu zdawało się, że sytuacja niezmiernie go bawi.
Wziął łyk
herbaty po raz ostatni odtwarzając w głowie przebytą z Kadenem rozmowę i
próbując wyciągnąć z niej jak najwięcej... Ostrzegawczych nut? Tak jakby mogło
mu to w czymś pomóc. Nie mniej jednak świadomość o losowej niestabilności
stanowiska sekretarza w Sinity’s dodawała mu specyficznej pewności siebie. Nie
pozwoli na stratę tak lukratywnego stanowiska.
Cierpkość
gorącego płynu przyjemnie załaskotała go w język. Przeglądał papiery dotyczące
koreańskiego partnera, wyłapując co jakiś czas dziwaczne nieścisłości.
Dokładnie takie, które wskazywały na chęć oskubania Malcolma. I czy to nie
pełne ironii, iż nawet jego partner biznesowy najwyraźniej miał z nim jakieś
niesnaski? Jaka matka, taki syn… Naprawdę
było tak źle?
Potarł kark w nerwowym
ruchu, wracając do rzeczywistości biznesu.
Podjął decyzję tak, jak zdziera się plaster ze skóry – szybko, sięgając po
żółty zakreślać i czyniąc umowę niezdatną do użycia.
Oczywiście,
mogli otrzymać kopię, ale przynajmniej jedna rzecz zostanie zmieniona, dlatego
tę równie dobrze mógł zniszczyć. Właśnie do tego należało część jego
obowiązków.
Jeśli
ktokolwiek miał sobie pogrywać z Arverem, to zdecydowanie nie jeden z jego partnerów
biznesowych. Zanotował w głowie by z czystej ciekawości sprawdzić umowy z
czasu, kiedy nie pracował dla Malcolma i kontynuował kolorowanie tak długo, aż
herbata zniknęła w okolicznościach, których nie zarejestrował będąc skupionym
na pracy.
Do łóżka
położył się dopiero wtedy, gdy czuł jakby naprawdę miał pod powiekami piasek.
Przyłożył policzek do miękkiej, pachnącej świeżością poduszki i zasnął niemal
od razu. Jak mu się zdawało – kilka minut, a nie sześć godzin później, słońce
odbijające się na jego twarzy było jakimś okrutnym żartem.
Po
zerknięciu na zegarek wydał z siebie zmęczony jęk. Godzinę więcej, tylko o tyle proszę. Może gdyby napisał do Arvera… Kurwa, przecież dzielą ich zaledwie piętro.
Dwa, długie korytarze i szereg schodów. Ale
może gdyby tak…?
Mogę
wziąć taksówkę – wystukał
pospiesznie, w razie gdyby miał stchórzyć.
Odpowiedź
nadeszła minutę później i nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, co do tego
jak spędzi porę obiadową. Popełnił błąd pisząc, że coś może, jak gdyby nie był
tego pewny.
Jedziesz ze mną.
– Bądź przeklęty – wymamrotał w poduszkę. Po raz
pierwszy uznał, że towarzystwo Arvera i jego wielkiego ego nie było takie złe w
porównaniu do nieprzyjemnej starszej damy.
*
Wiedział,
że to będzie katastrofa już w chwili, gdy otworzył rano prawe oko. Pomylił się
przeceniając skalę przechowywanego przez Olivię jadu i niezmożonej
upierdliwości, bo czy nie tym było przyprowadzenie ze sobą jakiejś młodziutkiej
biedulki jako smakowity kątek dla jej syna? Po tym, co o niej usłyszał miał
pełne prawo nie chcieć nigdzie iść.
Jego
matka była omegą. Próbował nie gapić się bezpośrednio na nią, a jedynie kątem
oka badać podobieństwa pomiędzy synem i matką. Przeważająca część była subtelna,
jak rysy twarzy. Pierwszym elementem przykuwającym uwagę to w stylu greckim –
doskonały, prosty nos, wysokie kości policzkowe i nienaganna cera.
Pamiętał,
że Malcolm miał coś koło trzydziestki. Kobieta wyglądała na pięćdziesiąt parę i
jedynie farbowany na platynowy blond bob oraz głębokie zmarszczki w kącikach
ust, jak gdyby zbyt często wykrzywiała wargi w pełnym dezaprobaty grymasie,
zdradzały nieubłaganie płynący czas.
Na tym,
nie licząc charakterów, podobieństwa się kończyły. Jedno było wysokie i
umięśnione, o mocno ciosanej szczęce mężczyzny, natomiast drugie niskie i
nadmiernie wyszczuplone, przez co dziwnie kanciaste.
Obca
pasowała do Arverów ze swoimi jasnymi włosami i prześwitującą, cienką jak
papier skórą. Ale w przeciwieństwie do niej Olivia nie musiała już przyoblekać specjalnej
obroży dla omeg. Sparowane jej nie potrzebowały.
Skórzany,
lawendowy materiał obroży ściśle otaczał smukłą szyję. Wielkie oczy koloru jasnego
błękitu opadły najpierw na Ilię, może dlatego że byli identycznego wzrostu i
podobnego wieku by bez krępacji przekazywać sobie mentalne kopniaki.
O, tak, ona już wie o Olivii wszystko, co
powinna wiedzieć. Ciekawe, czy i mnie kopnie zaszczyt poznania jej tak blisko
jak poprzednicy…?
Nie śmiał
do niej mrugnąć ani unieść kącika ust w pocieszającym geście, czując jak oburzona
tyranka wzięła go pod odstrzał. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na syna jędzy,
musiała do tego zadrzeć głowę w górę i… Spięcie jej ciała tylko się pogłębiło.
Ilia zatrzymał reakcję na to odkrycie dla siebie.
– Boże, znowu się zaczyna – Malcolm wymamrotał to
pod nosem tak cicho, że ledwie go usłyszał.
Kaden
miał rację, wcale nie cieszyło go spotkanie własnej matki. Przynajmniej
wiedział, co było nie tak z jego panem… Mając t a k ą matkę nietrudno było
dostać szajby. Zagryzł dolną wargę aby zdusić rosnący w nim chichot na myśl o
katuszach, jakie codziennie musiał przeżywać senior rodu.
– Co to ma znaczyć, Malcolm? – wybuchła – Wyraźnie
powiedziałam, że to rodzinny obiad – fuknęła, obrzucając Ilię pogardliwym
wzrokiem.
– Rodzinny, mówisz? – westchnął, uniósł nadgarstek w
pozie bardzo zapracowanego człowieka, a konkretniej zapracowanego biznesmena, udając
że sprawdza godzinę na tarczy gustownego zegarka. Ilia wiedział, że mieli
jeszcze trochę czasu do spotkania. – Ty możesz przyprowadzać obcą kobietę, o
której nie wspomniałaś ani słowa, a ja nie mogę zabrać ze sobą własnego
sekretarza, który ułatwia mi pracę i z którym za jakieś pół godziny wybieram
się na spotkanie z partnerem biznesowym? – wyrzucił na jednym wydechu,
zaciskając szczękę z irytacji.
Na twarzy
Olivii powoli wykwitały różowe plamy. Ona naprawdę nienawidziła, kiedy ktoś
osłabiał jej pozycję pawia cyrkowego, nawet jeśli był to jej syn.
– Malcolmie Jacquesie Arverze, nie tym tonem! –
syknęła, wypinając biust do przodu. Szponiastym palcem z bordowym lakierem wycelowała
w Ilię, który wciąż nie mógł pozbierać się z szoku nie tylko po tym, w jaki
sposób się zachowywała wobec własnego syna, ale… Jacques? Malcolm wypuścił powietrze ze świstem.
– Za to twój ton, najdroższa matko, zupełnie nie przystoi
damie, za jaką się masz – odparł z chłodem, który zmarłego przyprawiłby o
ciarki.
– Jestem twoją matką, mam pełne prawo zabierać na
rodzinny obiad kogo chcę. Szczególnie, gdy tą osobą jest twoja narzeczona.
– Słucham? – spytał z niedowierzaniem.
– Usiądźmy, nie będę rozmawiała w przejściu –
powiedziała z wyscenizowaną nonszalancją i ruszyła w stronę zarezerwowanego stolika w samym
centrum restauracji. Za nią sztywnym krokiem poszła rzekoma narzeczona,
natomiast Arver i Ilia wciąż tkwili w progu, głównie przez blondyna.
Wpatrywał
się w ścianę jakby wciąż w polu jego widzenia stała Olivia, jego ciało
emanowało lodem, a z oczu biło jakaś przerażająca ciemność. Mógłby przysiąść,
że właśnie wyobrażał sobie jak dusi
własną matkę. Nawet on nie widział by robił wcześniej taką minę. Trochę to wszystko przerażające,
pomyślał.