niedziela, 31 marca 2019

Zapowiedź nowego opowiadania!


Reese już dawno poznała gorycz osoby zdradzonej.
Uczucie zagłębiania się w sercu noża.
I powolnego przekręcania go.

"Okazuje się, że piekło to nie płonąca, wrząca otchłań ognia i cierpienia [...] Piekło jest wtedy, kiedy ludzie, których kochasz najbardziej na świecie, sięgają po twoją duszę i wyrywają ci ją. I robią to tylko dlatego, że mogą".

Hannah wyrwała z niej kawałek tego, co pozwalało jej kochać. Wtrąciła w wir pustych relacji i pracoholizmu. Po co pakować się w długotrwały związek, jeśli ostatecznie po raz kolejny zostanie obdarta z zaufania?
~
Od zawsze pragnęła idealnej miłości rodem z czytanych przez nią romansów. Miłości nieskończonej, z każdym dniem pełniejszej i nie uginającej się pod naporem najcięższych momentów. 
Docinki z powodu mało atrakcyjnej aparycji, życie wywrócone do góry nogami przez prześladowców i przeprowadzkę, a także chorobliwa nieśmiałość utrudniająca komunikację nie zabiły w Jennifer marzenia o odnalezieniu tej doskonałej osoby.

"Tylko dlatego, że coś nie wyszło, nie można zakładać, że na świecie nie ma innych ludzi do kochania. Miłość jest zbyt ważna, by iść bez niej przez życie".

Wiedząc, że stała się celem zakładu, uznaje, iż nic nie stoi na przeszkodzie by udowodnić zranionej przełożonej, że na tym świecie istnieje jeszcze czysta, szczera miłość. 

poniedziałek, 4 marca 2019

[omegaverse] You're mine – 5


     Czekał na ten dzień calutki miesiąc. Teraz, prawie półtorej miesiąca od rozpoczęcia pracy w Sinity’s w jego głowie zabrakło miejsca na myśli typu: Nie wytrzymam tego dłużej. To nie jest tego warte.
     Wystarczył szereg liczb w wypłacie za pierwszy miesiąc. A także bonusowa równowartość wypłaty za poniesione straty rodzaju wszelkiego. Szczególnie tych sprzed kilku tygodni.
     W pierwszym odruchu niemal zakrztusił się pitą kawą, przez co opluł nią monitor swojego laptopa. Nie wierzył własnym oczom, widząc sumę jaką pokazywał elektroniczny bank. A to był tylko bonus.
     Spędził całe popołudnie w biurze segregując jakąś starą dokumentację, a Arver nie zająknął się na ten temat ani słowem. Nie poleciał do niego ze służalczymi pokłonami i rzewnymi podziękowaniami.
     Od zewnątrz przeszło bez echa. Wewnątrz? W głowie miał pieprzony chaos podsycany gorącym uczuciem ekscytacji rzucającej się mu po żołądku. Natychmiastowo zrobił przelew dobroczynny dla domu dziecka, którym zarządzała Taylor. Zostawił sobie niewielką sumę dołączając ją do rachunku „na czarną godzinę”.
     Tutaj miał z góry zapewnione wyżywienie, mieszkanie i opłacone wszelkie koszty związane z podróżami służbowymi czy zajmowaniem się blond alfą na prywatnych spotkaniach. Karta płatnicza Malcolma była do jego dyspozycji przez całą dobę w zależności od tego, gdzie aktualnie przebywali.
     W sierocińcu ciągle coś wymagało naprawy, pochłaniając coraz większą sumę pieniędzy. Jak wielkim idiotą by był, gdyby zrezygnował z pracy u Arvera, wiedząc jak bardzo jego wypłata pomoże dzieciakom? Czułby się dostatecznie źle rozczarowując siostrzyczkę.
     Miał świadomość, iż nie będąc tak świetny w udawaniu mogłaby bardziej drążyć na temat nieestetycznej blizny na wierzchu lewej dłoni oraz nie blednących siniaków wszystkich kolorów tęczy pokrywających jego ramiona… Na szczęście ich nie mogła zobaczyć, bo wniosek sam by się jej nasunął.
     Pobudka w szpitalu, bez czucia w ręce i przy jednej zapalonej lampce obok łóżka była dostatecznie przerażająca. Jasne, ten pokój nie powinien wprawić go w uczucie klaustrofobii – był dostatecznie przestronny i luksusowy, mimo to pawie popadł w histerię. Widząc jak ciemność tłoczy się wokół łóżka, przypomniał sobie duszne wnętrze szafy, w której był zamykany na wiele godzin i ten żałosny snopek światła ledwo wpadający przez szparę drzwi.
     Widząc siniaki domyśliłaby się od razu, dlatego pod żadnym pozorem nie mogła zjawić się w szpitalu i zobaczyć go w takim stanie. Miewali ich o wiele więcej w prezencie od biologicznych rodziców.
     Nawet nie chciał sobie wyobrażać, jak zasypałaby Arvera wściekłymi pytaniami, a nawet otwartymi oskarżeniami, a ten w jakimś sadystycznym zamyśle zwalnia narzeczonego Tay – jego przyszłego szwagra z innego oddziału Sinity’s.
     Ilia byłby skłonny uwierzyć, że chciałby go tym potem dręczyć. Gdyby tak się stało, cierpiałoby również trzydzieścioro dzieciaków, które utraciłyby darmową reklamę firmy. Swoją nadzieję. Szansę. Już wolałby zgnić w tamtej szafie niż do tego dopuścić.
     Westchnął ciężko, przypominając sobie o jutrzejszym dniu, który wymusił na nim blondyn. Że niby szkoda nakładać drogi podstawianiem samochodu pod firmę, żeby go odebrać i pojechać wspólnie na spotkanie z koreańskim partnerem firmy.
     Bo i po co wysłuchiwać narzekań własnej matki w samotności, skoro ma się od tego osobistego sekretarza?
     Niech cię diabli, Arver.
     Ilia przepadał za tą kobietą w równym stopniu, co ona za nim, a przecież nic jej nie zrobił. Bluzgała na niego za każdym razem, gdy kazano mu przekazywać, że syn jest zbyt zajęty pracą aby się z nią spotkać… Alfi tchórz.
     Nie zdążył osobiście poznać tej kobiety, a już czuł wobec niej antypatię. Sytuacja ta naprowadziła go na kwestię, o której dotychczas za bardzo nie rozmyślał – swojego poprzednika. Kilka dni temu dyskretnie wypytywał o niego osoby w domu. Chciał wiedzieć, jak ścisły był zakres jego obowiązków.
     Kucharka poważnym tonem poradziła mu aby nie odkopywał starych historii, a na potwierdzenie jej słów Ariabelle kiwała głową z gorzkim uśmiechem. Wbrew zamiarom kobiet tylko bardziej rozbudziło to jego ciekawość. Wyłącznie bardzo przyjazny i otwarty służący – Kaden – opowiedział mu, o co w tym wszystkim chodziło. Domyślił się, że był typem łasym na plotki, ale teraz aż tak mu to nie wadziło.
     Jego poprzednik zrezygnował po ośmiu miesiącach, a nie, jak mu powiedziano, po sześciu latach. Mina, jaką wtedy zrobił rozbawiła Kaden do łez.
– Powiedziano ci, że musiał odejść bo zdecydował się ustatkować? Stara śpiewka, dziwię się że jeszcze jej nie zmienili. – Ilia siedział zmrożony z widelczykiem w połowie drogi do ust, patrząc na przystojnego betę z niedowierzaniem. Mieli ledwie kilkanaście minut na rozmowę.
– Ty też to łyknąłeś? Nawet po tym, gdy już poznałeś samego Arvera? – Kaden zmarszczył nos na wspomnieniu o alfie, po czym ponownie skoncentrował się na Ili i jego twarz się rozpogodziła. Żartobliwie trącił go nogą pod stołem – Arver jest świnią, lecz nie najgorszą w całym zestawieniu, wiesz? Jego praca jest stresująca, jednak towarzyszenie takiej osobie jak on i zmaganie się z brudami, którymi się otacza… To jest o wiele bardziej stresujące i nie wiem, jak ktokolwiek może być z tym na porządku dziennym. Poznałeś już starą Arverową?
     Brunet zamrugał na te rewelacje. Musiał przyznać, że analiza ta zawierała sporo prawdy. Ale co z tym wspólnego miała matka Malcolma? Sekretarz pokręcił głową.
– Telefonicznie. Jest bardzo…
– Psychiczna?
– Spięta – dokończył ostrożnie, mimo rozbrajającego uśmiechu towarzysza. Ilia powstrzymał się od obejrzenia na wszystkie strony, czy aby ktoś ich nie podsłuchiwał. Wolał nie mieć później przez tę rozmowę problemów.
     Wpakował kawałek przepysznego ciasta do ust, rozkoszując się smakiem karmelowej masy i startych orzechów. Niebo w gębie. Vi, ich kucharka (naprawdę Vivian, ale wszyscy uznawali, że brzmiało to zbyt surowo jak na matczyną opiekę, którą ich otaczała), robiła je kilka razy w tygodniu dla osłodzenia pracy u pomiotu szatana.
– Jesteś zbyt miły – Kaden wymruczał, przypadkowo pocierając łydką o jego, gdy rozpierał się wygodniej na krześle. Sięgnął po filiżankę i upił łyk kawy.
– Nadal nie rozumiem, po co ta cała tajemnica?
– Przez starą Arverową i uniknięcia medialnego szumu. Z jakiegoś powodu nienawidzi bet, czekania i braku atencji. Nie dziwię się, że jej własny syn nie ma ochoty się z nią spotykać na rodzinne obiadki – zawiesił na chwilę głos, mrużąc oczy w zastanowieniu. – Zawsze cierpieli nowi sekretarze, aż i oni nie mogli już znieść tej tyranii i rezygnowali jeden po drugim. Arver nigdy nic z tym nie robił, chyba mu to obojętne, jeśli nie wykonywali swoich obowiązków z dorównującą mu gorliwością.
– Dużo było tych sekretarzy? – spytał z konsternacją.
– Jesteś dwunastym, a wiesz co mówią o tej liczbie? – mężczyzna parsknął krótkim śmiechem, patrząc na Ilię z nad filiżanki. Że jest parszywa? Zdumiało go, że zaledwie przez sześć lat na tym stanowisku przewinęło się tak wiele osób.
– Więc… To prawda, że jest nieprzyjemna w obyciu, ale chyba da się ją znieść…
     Kaden westchnął przeciągle, po czym brutalnie rozwiał jego nadzieje. Gdyby słowa były piaskiem, sypnąłby mu nim w oczy.
– Przeważnie zdarza się jej tylko grozić. Sprzątam u Arvera od kilku lat, z czego trzy lata temu spoliczkowała jego sekretarkę, bo podała jej ciepłą kawę, rozumiesz? Nie gorącą, a ciepłą. Była jedną z dwóch i ostatnią kobietą, która pracowała na tym stanowisku. Są słabe emocjonalnie. – Zrobił krótką pauzę – Wobec ostatniego posunęła się do pobicia. Mówisz, iż jest spięta? Każdy, kto tu pracował i miał z nią choć raz do czynienia uważa, że jest zdrowo pierdolnięta. Właśnie dlatego jesteś dwunasty… I oby ostatni, bo już zaczynają mylić mi się imiona wszystkich, którzy się tu przewinęli. Jaka matka, taki syn – zakończył z krzywym, przekornym uśmiechem. Z nieznanego Ili powodu zdawało się, że sytuacja niezmiernie go bawi.
     Wziął łyk herbaty po raz ostatni odtwarzając w głowie przebytą z Kadenem rozmowę i próbując wyciągnąć z niej jak najwięcej... Ostrzegawczych nut? Tak jakby mogło mu to w czymś pomóc. Nie mniej jednak świadomość o losowej niestabilności stanowiska sekretarza w Sinity’s dodawała mu specyficznej pewności siebie. Nie pozwoli na stratę tak lukratywnego stanowiska.
     Cierpkość gorącego płynu przyjemnie załaskotała go w język. Przeglądał papiery dotyczące koreańskiego partnera, wyłapując co jakiś czas dziwaczne nieścisłości. Dokładnie takie, które wskazywały na chęć oskubania Malcolma. I czy to nie pełne ironii, iż nawet jego partner biznesowy najwyraźniej miał z nim jakieś niesnaski? Jaka matka, taki syn… Naprawdę było tak źle?
     Potarł kark w nerwowym ruchu, wracając do rzeczywistości biznesu. Podjął decyzję tak, jak zdziera się plaster ze skóry – szybko, sięgając po żółty zakreślać i czyniąc umowę niezdatną do użycia.
     Oczywiście, mogli otrzymać kopię, ale przynajmniej jedna rzecz zostanie zmieniona, dlatego tę równie dobrze mógł zniszczyć. Właśnie do tego należało część jego obowiązków.
     Jeśli ktokolwiek miał sobie pogrywać z Arverem, to zdecydowanie nie jeden z jego partnerów biznesowych. Zanotował w głowie by z czystej ciekawości sprawdzić umowy z czasu, kiedy nie pracował dla Malcolma i kontynuował kolorowanie tak długo, aż herbata zniknęła w okolicznościach, których nie zarejestrował będąc skupionym na pracy.
     Do łóżka położył się dopiero wtedy, gdy czuł jakby naprawdę miał pod powiekami piasek. Przyłożył policzek do miękkiej, pachnącej świeżością poduszki i zasnął niemal od razu. Jak mu się zdawało – kilka minut, a nie sześć godzin później, słońce odbijające się na jego twarzy było jakimś okrutnym żartem.
     Po zerknięciu na zegarek wydał z siebie zmęczony jęk. Godzinę więcej, tylko o tyle proszę. Może gdyby napisał do Arvera… Kurwa, przecież dzielą ich zaledwie piętro. Dwa, długie korytarze i szereg schodów. Ale może gdyby tak…?
     Mogę wziąć taksówkę wystukał pospiesznie, w razie gdyby miał stchórzyć.
     Odpowiedź nadeszła minutę później i nie pozostawiała najmniejszych złudzeń, co do tego jak spędzi porę obiadową. Popełnił błąd pisząc, że coś może, jak gdyby nie był tego pewny.
     Jedziesz ze mną.
– Bądź przeklęty – wymamrotał w poduszkę. Po raz pierwszy uznał, że towarzystwo Arvera i jego wielkiego ego nie było takie złe w porównaniu do nieprzyjemnej starszej damy.
*
     Wiedział, że to będzie katastrofa już w chwili, gdy otworzył rano prawe oko. Pomylił się przeceniając skalę przechowywanego przez Olivię jadu i niezmożonej upierdliwości, bo czy nie tym było przyprowadzenie ze sobą jakiejś młodziutkiej biedulki jako smakowity kątek dla jej syna? Po tym, co o niej usłyszał miał pełne prawo nie chcieć nigdzie iść.
     Jego matka była omegą. Próbował nie gapić się bezpośrednio na nią, a jedynie kątem oka badać podobieństwa pomiędzy synem i matką. Przeważająca część była subtelna, jak rysy twarzy. Pierwszym elementem przykuwającym uwagę to w stylu greckim – doskonały, prosty nos, wysokie kości policzkowe i nienaganna cera.
     Pamiętał, że Malcolm miał coś koło trzydziestki. Kobieta wyglądała na pięćdziesiąt parę i jedynie farbowany na platynowy blond bob oraz głębokie zmarszczki w kącikach ust, jak gdyby zbyt często wykrzywiała wargi w pełnym dezaprobaty grymasie, zdradzały nieubłaganie płynący czas.
     Na tym, nie licząc charakterów, podobieństwa się kończyły. Jedno było wysokie i umięśnione, o mocno ciosanej szczęce mężczyzny, natomiast drugie niskie i nadmiernie wyszczuplone, przez co dziwnie kanciaste.
     Obca pasowała do Arverów ze swoimi jasnymi włosami i prześwitującą, cienką jak papier skórą. Ale w przeciwieństwie do niej Olivia nie musiała już przyoblekać specjalnej obroży dla omeg. Sparowane jej nie potrzebowały.
     Skórzany, lawendowy materiał obroży ściśle otaczał smukłą szyję. Wielkie oczy koloru jasnego błękitu opadły najpierw na Ilię, może dlatego że byli identycznego wzrostu i podobnego wieku by bez krępacji przekazywać sobie mentalne kopniaki.  
     O, tak, ona już wie o Olivii wszystko, co powinna wiedzieć. Ciekawe, czy i mnie kopnie zaszczyt poznania jej tak blisko jak poprzednicy…?
     Nie śmiał do niej mrugnąć ani unieść kącika ust w pocieszającym geście, czując jak oburzona tyranka wzięła go pod odstrzał. Dziewczyna przeniosła spojrzenie na syna jędzy, musiała do tego zadrzeć głowę w górę i… Spięcie jej ciała tylko się pogłębiło. Ilia zatrzymał reakcję na to odkrycie dla siebie.
– Boże, znowu się zaczyna – Malcolm wymamrotał to pod nosem tak cicho, że ledwie go usłyszał.
     Kaden miał rację, wcale nie cieszyło go spotkanie własnej matki. Przynajmniej wiedział, co było nie tak z jego panem… Mając t a k ą matkę nietrudno było dostać szajby. Zagryzł dolną wargę aby zdusić rosnący w nim chichot na myśl o katuszach, jakie codziennie musiał przeżywać senior rodu.
– Co to ma znaczyć, Malcolm? – wybuchła – Wyraźnie powiedziałam, że to rodzinny obiad – fuknęła, obrzucając Ilię pogardliwym wzrokiem.
– Rodzinny, mówisz? – westchnął, uniósł nadgarstek w pozie bardzo zapracowanego człowieka, a konkretniej zapracowanego biznesmena, udając że sprawdza godzinę na tarczy gustownego zegarka. Ilia wiedział, że mieli jeszcze trochę czasu do spotkania. – Ty możesz przyprowadzać obcą kobietę, o której nie wspomniałaś ani słowa, a ja nie mogę zabrać ze sobą własnego sekretarza, który ułatwia mi pracę i z którym za jakieś pół godziny wybieram się na spotkanie z partnerem biznesowym? – wyrzucił na jednym wydechu, zaciskając szczękę z irytacji.
     Na twarzy Olivii powoli wykwitały różowe plamy. Ona naprawdę nienawidziła, kiedy ktoś osłabiał jej pozycję pawia cyrkowego, nawet jeśli był to jej syn.
– Malcolmie Jacquesie Arverze, nie tym tonem! – syknęła, wypinając biust do przodu. Szponiastym palcem z bordowym lakierem wycelowała w Ilię, który wciąż nie mógł pozbierać się z szoku nie tylko po tym, w jaki sposób się zachowywała wobec własnego syna, ale… Jacques? Malcolm wypuścił powietrze ze świstem.
– Za to twój ton, najdroższa matko, zupełnie nie przystoi damie, za jaką się masz – odparł z chłodem, który zmarłego przyprawiłby o ciarki.
– Jestem twoją matką, mam pełne prawo zabierać na rodzinny obiad kogo chcę. Szczególnie, gdy tą osobą jest twoja narzeczona.
– Słucham? – spytał z niedowierzaniem.
– Usiądźmy, nie będę rozmawiała w przejściu – powiedziała z wyscenizowaną nonszalancją i ruszyła  w stronę zarezerwowanego stolika w samym centrum restauracji. Za nią sztywnym krokiem poszła rzekoma narzeczona, natomiast Arver i Ilia wciąż tkwili w progu, głównie przez blondyna.
     Wpatrywał się w ścianę jakby wciąż w polu jego widzenia stała Olivia, jego ciało emanowało lodem, a z oczu biło jakaś przerażająca ciemność. Mógłby przysiąść, że właśnie wyobrażał sobie jak dusi własną matkę. Nawet on nie widział by robił wcześniej taką minę. Trochę to wszystko przerażające, pomyślał.