sobota, 24 sierpnia 2019

Atmosfera – 1

     Śnił o prześladujących go z sczerniałych i rozpadających się sylwetkach. Gięły się przy sobie, roznosząc echo tego samego znajomego szeptu, który dosadnie opisywał to, co mu zrobią, gdy go dopadną. Jeden – będący najbliżej – pełen jadu w oczach wyciągał w jego stronę nieproporcjonalną dłoń zakończoną szponami.
     Był milimetry od uchwycenia Adama i rozszarpania na strzępy, kiedy w nieprzeniknionej otchłani rozległ się charakterystyczny ciąg wibracji. Znajomej wibracji. Sylwetki zamarły jak po wciśnięciu pauzy. 
     Adam zamrugał kilkakrotnie odpędzając wielobarwne mroczki latające przed zieloną tęczówką. Leżał na plecach, wbijając wzrok w bielutki sufit. Tak inny od tego z poprzedniego mieszkania – tam góra była w przeważającej większości pożółkła, z zaciekami i z odłażącym tynkiem w kilku miejscach. Wszystko tu było takie czyste i nienaturalne, nadal nie mógł uwierzyć, że od teraz może mieszkać w tak… Ludzkich warunkach.
     Przeprowadził się tu z matką dwa tygodnie temu. Samo mieszkanie należało do nowego faceta jego matki, Justyny. Jeżeli dobrze pamiętał, postawny, zdający się na wyjątkowo surowego mężczyzna pracował w jakiejś dobrze prosperującej firmie architektonicznej, więc mógł sobie pozwolić na tego rodzaju lokum – z trzema sypialniami; najbardziej przestronną zajmowaną przez Justynę i Andrzeja, bo tak miał na imię jego przyszły ojczym oraz dwiema mniejszymi, aczkolwiek równie uroczymi i sąsiadującymi ze sobą – Adama, a także mającym dotrzeć pod koniec następnego tygodnia, Adriana, chrzestnego syna Andrzeja, który dotąd mieszkał w Londynie.
     Nie miał pojęcia, po co ktoś miałby wracać z fantastycznego Londynu do brudnej, biednej Polski, ale nie wnikał. Z rozmowy między mamą, a Andrzejem wywnioskował tylko tyle, iż nowa osoba mająca z nimi mieszkać ma pomagać przy nowym Wrocławskim projekcie, dlatego zamieszka u nich na najbliższe trzy, góra cztery miesiące.
     Dla Adama ta część była mało istotna. Wciąż żył wydarzeniami z przed kilkunastu godzin, kiedy usłyszał walenie do drzwi mieszkania. Pospiesznie wyłączył wibracje budzika w starej komórce i odrzucił na bok lepiącą się do jego bladej skóry kołdrę z poszewką w zielone i czerwone jabłka.
    Uniósł się cicho z posłania z irracjonalnym lękiem, że ktoś usłyszy go zza solidnych drzwi i od razu skierował w stronę zbyt pojemnego mebla jak na ilość posiadanej przez niego odzieży. Szafa z prawdziwego drewna zdawała się z niego kpić, oczywiście, do czasu gdy Justyna z gotówką w dłoni zabierze go na zakupy z prawdziwego zdarzenia – takie mające nie tylko na celu wprowadzenie kobiecej ręki w nowym lokum.
    W pokoju na własny użytek dostał jeszcze wysoką meblościankę z ciemnej wiśni i fotel na kółkach, którym z ostrożnym, ale dziecięcym zachwytem jeździł od jednego kąta do drugiego. Elementy dopełniające stanowiły wygodna sofa z malutkim stoliczkiem z dodatkową półką pod blatem. Adam potrafił sobie wyobrazić, jak upycha tam talerze z jedzeniem i kubki z zimną herbatą, gdy centrum dowodzenia w postaci książek i notatek zajmie górę.
     Otwierając drzwiczki szafy prześladowało go wspomnienie przeraźliwego skrzypienia tej starej. Głucha płynność nowej była tak dziwna, że wyciągał z niej ciuchy niczym szaleniec. Granatowy sweter i stare, przetarte na kolanach dżinsy z ciucholandu spotkało to samo. Do tego z dolnej szuflady wygrzebał bieliznę i na paluszkach ruszył ku wyjściu z pokoju.
     Co za absurd, pomyślał, zamykając miękko drzwi. Dochodziła ósma rano. Codziennie w ciągu ostatnich kilkunastu dni miał nadzieję, że wszyscy będę jeszcze chwilę spać, kiedy w między czasie on zdąży wziąć szybki prysznic i ukraść z lodówki coś na śniadanie. Czuł się w tym mieszkaniu po trochu niczym złodziej i bardzo nieproszony gość, może od początku nielubiany sąsiad. Odrobinę napięcia schodziło z niego dopiero po wyjściu Andrzeja.
     Nie przywykł do takich wygód i teraz walczył sam ze sobą o zaakceptowanie nowego świata. Jeszcze dobre pół roku temu klepali z matką i starszym bratem biedę. To znaczy, właściwie tylko on i Justyna, bo Michała niezmiennie od pięciu lat łapali na kradzieżach albo gorszych przestępstwach i usadzali w pierdlu. Raz nawet zastanawiał się, czy to nie jakaś specjalna taktyka Michała skupiona na zapewnieniu sobie ciepłego lokum, skoro w ich panował wieczny przeciąg. Ostatni raz, gdy miał o nim jakieś wieści, policja wtargnęła do domu w poszukiwaniu narkotyków. Adam nie był specjalnie zaskoczony. Tam, gdzie mieszkali, skończenie jako bandzior było jedną z wiodących karier.
     Niebo przysłaniały gęste, ciemne chmury. Obserwując ich toporny przepływ mógł dać wiarę wieczornemu programowi pogody zapowiadającego ulewny deszcz i przeszywający lodem wiatr. Andrzej miał wyjść do pracy koło dziewiątej, a mama wzięła w salonie fryzjerskim dzień wolnego. Bardzo liczył na to, że nie spotka żadne z nich w tym czasie, a na zewnątrz nie porwie mu parasola.
     Po śniadaniu chciał się stąd ulotnić i chociaż była sobota, a on do nowej szkoły miał przyjść dopiero we wtorek – szóstego marca, sądził że na nieznanym mu mieście da radę przeczekać chociaż do dwunastej w południe. Od kiedy się tu wprowadzili nie miał okazji wyjść z domu na dłużej aby rozejrzeć się za ciekawymi miejscówkami. Głównie rozpakowywał swoje rzeczy i pomagał przenosić stare graty z poprzedniego mieszkania, a to wbrew pozorom zabierało szmat czasu.
    Już nie wspominając o tym, jak odnosił się do niego Andrzej. Mężczyzna patrzył na Adama jak na paskudnego insekta zbłądzonego niesamowitym przypadkiem w jego sterylnym domu i próbującym dociec – z winy której dziury do tego doszło. Dobrze zdawał sobie sprawę, że zawadza. Przeszkadza w wiciu sobie gniazda z Justyną, pasożytuje, zabiera tlen i wszystkie podobne skojarzenia.
    Przewrócił teatralnie oczami, kierując się w stronę łazienki umiejscowionej na końcu korytarza. Justyna była kochającą matką i wykrzesywała z siebie tyle, ile mogła – nie pozwoliłaby go wyrzucić. Andrzej musiał się z tym pogodzić i przeważnie ograniczał się do wbijania w Adama spojrzenia wypełnionego wstrzymywaną irytacją.
    Nie myśląc dłużej o niechęci mężczyzny do siebie, wśliznął się do łazienki i odświeżył po nieprzyjemnej nocy.
*
    Kilkanaście minut później, umyty i pachnący wyściubił nosa zza drzwi. W mieszkaniu zdawało się być równie cicho co moment temu, więc wyszedł na przyciemniony korytarz. Na palcach skręcił w stronę kuchni, będącej na szczęście tuż obok i przestąpiwszy jej próg, odetchnął w duchu.
     Pusto.
     Zrobi sobie jakąś kanapkę i może zabierze jeszcze coś na drogę, wyjdzie, a raczej – zniknie nowo powstałej rodzinie z oczu, przeczekując w nadziei na rozluźnienie panującej od wczoraj atmosfery.
     Michał przekroczył pewną granicę przychodząc tu i… grożąc Justynie. Niepokoiło go, w jaki sposób ich odnalazł. To nie tak, że zostawili w starym mieszkaniu kartkę z nowy adresem i zaproszeniem do dołączenia się do rodzinnego kabaretu. Akurat tamten moment wybrał Andrzej na powrót z pracy. W innym przypadku pewnie czerpałby jakąś szczątkową przyjemność z jego zirytowania, ale tym razem przepełniała go wyłącznie wdzięczność.
    Zbliżała się powoli dwudziesta. Pomagał  mamie przy kolacji – ona prawie skończyła siekać pęczek pietruszki z koprem, a Adaś blendował ser z ziemniaków i nerkowców, kiedy rozległ się notoryczny, piszczący dźwięk dzwonka od drzwi. Potem z pobladłymi twarzami słuchali natarczywego walenie w nie i wiązankę niewyraźnych przekleństw.
     Za drzwiami czekał upalony Michał, a nie więcej jak pięć minut później również jego przyszły ojczym, którego złość po wszystkim skierowana została na Adama wyzwanego od „cholernych szczeniaków i społecznych śmieci.”
     Myślał, że szlochająca w sypialni matka zignorowała te docinki tylko dlatego, że była już zwyczajnie zmęczona tym wszystkim. Przegonienie brata samemu, a przede wszystkim trzymanie go z daleka od niej nigdy nie było łatwe i pierwszy raz Adam naprawdę się go bał.
     Chorobliwie poszarzała skóra, drganie mięśni, przepocone ubranie i nerwowe, latające po wszystkim spojrzenie dostatecznie upewniło go, że czarnowłosy jest pod wpływem.
    Nie dogadywali się. Chłopak wciąż pamiętał sytuację sprzed lat, gdy Michał pobił go za użycie ukradzionych przez niego słuchawek. Skończyło się na rozlewisku siniaków i bólu żołądka. Czy hamowała go świadomość, że młodszy brat jest słabym, chorowitym dzieciakiem, czy nie – do dzisiaj potrafił przywołać to piekąco-pulsujące uczucie pękniętej wargi i metaliczny smak wewnątrz. Od tamtego czasu wyrósł bardziej, niż ktokolwiek mógłby się po nim spodziewać. Zrobił się wysoki, szerszy w ramionach, jego zdrowie się poprawiło. Hodowany na surowej marchwi nabrał sił. I wciąż nie potrafił się bić, czego do wczoraj nie uznawał za niezbędną umiejętność. Zawsze wolał utrzeć komuś nosa słownie niż poprzez pięści. Ale czy w tamtym momencie cokolwiek to obchodziło Michała?
     To był drugi raz, gdy w duchu dziękował Andrzejowi za szybkie dotarcie do domu. Ten pierwszy? Justyna znowu zaczęła się uśmiechać, a jej oczy błyszczały szczęściem. Mimo, że wątpił by nie usłyszała wściekłych powarkiwań partnera, kiedy tłumaczył, kim jest facet z przed chwili.
     Nie miało to dla niego wielkiego znaczenia. Ważne, że pojawił się ktoś wystarczająco wpływowy by odstraszyć agresywnego napastnika. Puścił więc mimo uszu późniejsze obelgi pod swoim adresem… Nie był śmieciem.
    Prawda, przed związkiem Justyny z Andrzejem byli biedni i ledwo wiązali koniec z końcem, jednak najmłodsza latorośl uczyła się więcej niż doskonale. Adam chciał zostać chirurgiem, przeskakując każdą przeszkodę jaka miała mu się napatoczyć w drodze do spełniania celu. Nie tykał papierosów ani alkoholu, nie przejawiał agresywnych zachowań – preferował ugodowość i postawę kocham-wszystkich-amen albo milczące pocałujcie-mnie-w-dupę.
     Nigdy nikt nie miał do niego większych uwag. Eliminował wszystkie możliwe skazy, które w jakikolwiek sposób mogłyby go oddalić od zawodu chirurga. Chciał zostać kimś wielkim i pomagać innym ludziom, jak tylko mógł.
    Ze względu na nowy związek matki był zmuszony przenieść się w połowie drugiego roku, zostawił swoich doczesnych przyjaciół, ulice nieznające bezpiecznych poboczy, rozpadające się domy i brzydkie, znające lepsze czasy budynki miejskie. Całe swoje życie na miłosne widzimisię Justyny.
    Na szczęście był tak dobrym uczniem, że żaden z nauczycieli z byłej ani aktualnej szkoły nie robił mu z przenosin problemów. Wręcz przeciwnie, dyrekcja prywatnej placówki traktowała Andrzeja z jakąś nienormalną nabożnością, a jego „syna” (słowa Andrzeja) niczym cholernie drogocenny artefakt zwieziony z Egiptu. Nie spodziewał się, że ktoś taki jak Andrzej mógłby pociągnąć za biznesowe sznurki aby cokolwiek mu ułatwiać, w końcu nikt go do tego nie zobowiązywał. Ale czy narzekał? Prywatna szkoła miała rewelacyjną renomę, nieporównywalnie lepszą od starej.
    Zaczynał życie od nowa jako siedemnastolatek z Wrocławia. I czy tego chciał, czy nie, musiał przywyknąć. Dostosować się i może w końcu znaleźć tutaj trochę więcej szczęścia. W tym wygodnym, zadbanym domu ze szczęśliwą matką oraz bogatym ojczymem, który w lepszych dniach przynajmniej starał się tolerować istnienie Adama.
    Uśmiech mimowolnie wypłynął mu na pulchne usta. Wbrew wszystkiemu znał swoją wartość. Na razie był tylko sobą – Adamem na doczepkę w nowym związku matki, ale kiedyś będzie Kimś.
    Gdy wyciągał twarożek z pestek słonecznika i kiełki warzyw z lodówki, z twarzy wciąż nie schodził mu zadowolony z siebie uśmieszek. Nie podda się tak łatwo, nawet jeśli miałby przez resztę życia toczyć koty z Andrzejem.
*
    Sapnął hamując narastającą w nim irytację. Doskonale potrafił zrozumieć, jak zatłoczonym miastem może być Wrocław ze względu na swoją wielkość i tych wszystkich turystów, ale już zdecydowanie nie mógł pojąć – jak to jest, że ci ludzie włażą dosłownie wszędzie i robią w s z y s t k o na raz, łącznie z wpadaniem na innych, popychaniem i deptaniem czyichś stóp! Czy oni są ślepi?
    Westchnął głośno, kiedy po raz kolejny dostał od jakiegoś brodatego mężczyzny w średnim wieku z łokcia w ramię. Włochacz obejrzał się na niego i spuścił szybko wzrok, jak gdyby właśnie nie trącił go dość boleśnie. Może wychodząc z założenia, że skoro szturchnął drugiego faceta, to tego nie zaboli. Bo przecież nie jest babą ani nie wygląda na mięśniaka żeby mu oddać.
     Kilka minut wcześniej podeptała go starsza pani w jaskrawo czerwonych butach na wysokim obcasie – owym obcasem, co prawie doprowadziło go do łez, ale jakoś to zniósł biorąc głębokie wdechy. Przez to jego prawa stopa wciąż pulsowała delikatnym bólem i Adam po prostu chciał już wyjść z tego tramwaju na Grabiszyńskiej, a resztę drogi dojść pieszo pomimo marcowego chłodu. Bo jeszcze chwila i zacznie wrzeszczeć…
     Jak pomyślał, tak właśnie zrobił. Odetchnął z ulgą, kiedy przecisnął się pomiędzy ludźmi do jednego z wyjść na ponurej Grabiszyńskiej. W życiu nie widział tylu kibolskich graffiti, co na tych blokach.
    
    Nowe miasto, nowe i lepsze możliwości… Odetchnął głęboko zimnym powietrzem, po raz kolejny usiłując przyswoić sobie tę informację. Jak na złość za każdym razem go zaskakiwała. Adam trochę obawiał się nowego otoczenia, to fakt. Nie był pewny, czy da radę w środku roku szkolnego zdobyć jakichś znajomych.
     W każdej szkole w przeciągu kilku pierwszych dni tworzą się grupki i wzajemne koła adoracji. A Adam? Adam był Adamem. Małomównym, grzecznym chłopcem z biednej, polskiej rodziny. A gdzie bieda – tam i patologia.
    Zapomnij, mruknął sam do siebie. Powinien zapomnieć o tym, co było i żyć tym, co jest teraz. Nie był towarzyski? No więc spróbuje być. Będzie udawał. W końcu takie miasto jak Wrocław jest pełne różnych klubów, a zwariowanych nastolatków jeszcze więcej. Na pewno z kimś się zaprzyjaźni, niekoniecznie łamiąc wszystkie swoje zasady.
     Prawie w to wierzył.
*
     W mieszkaniu był za piętnaście dwunasta. Gmerał cicho dorobionym kluczem w zamku, więc gdy tuż za otwartymi drzwiami stanął oko w oko z wyprostowanym jak struna Andrzejem, który powinien być w pracy, omal nie zszedł na zawał.
     Cholera.
– Cześć – mruknął i spuścił wzrok na swoje rozchodzone zimówki. Uklęknął na jedno kolano rozsznurowując kolejno sznurowadła.
– Dobry. Nie było cię – zauważył pozbawionym emocji tonem. Adam przez kilka sekund wahał się, jak powinien zareagować. Ostatecznie zdecydował się na zwykłe „mhm”, licząc że mężczyzna da mu spokój. Przeliczył się.
– Słuchaj… młody – zaczął trochę niezręcznym tonem, z którego spozierała przyswojona z latami twardość. Odwrócił się na chwilę do tyłu aby sprawdzić czy nikt poza nimi tego nie usłyszy. Zaczyna się, pomyślał cierpko. – Wczorajsza sytuacja wzburzyła… Trochę twoją mamą. Dzisiaj wieczorem chciałbym jej to wynagrodzić, więc masz tutaj trochę drobnych i wyjdź koło siódmej na jakąś pizzę, okej?
     Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, w Adamową dłoń został wepchnięty zwitek dwudziestek. Patrzył na nie, zdawało się przez dobre pół minuty, a nie kilka rozciągających się sekund, aż w końcu spojrzał na mężczyznę z goryczą i odrzekł suchym tonem.
– Jasne.
     Przez ułamek sekundy chciał dodać jeszcze sarkastycznie „dziękuję”, ale pomyślał, że skoro Andrzej sam z siebie i to jeszcze za coś daje mu pieniądze, to nie ma potrzeby aby wysilać się ani na spięcia ani dogorywającą życzliwość. Bycie miłym dla kogokolwiek poza Justyną najwyraźniej zaburzało rytm życia ich obojgu. Tyle mieli ze sobą wspólnego. Miałby w to ingerować żeby ponownie zostać wytartym o beton?
– Tylko nie wróć zbyt późno… – Chłopak zamrugał, gdzieś głęboko w sobie roztrząsając to, czy może Andrzej się o niego…? – Justyna będzie się martwić – wymamrotał z wyraźną niechęcią. A jednak nie, wszystko po staremu.
     Skrzywił lekko kąciki ust, pokiwał głową na znak zrozumienia i ściągnął z siebie kurtkę. W tym samym czasie ciemna czupryna zniknęła w którymś z pokoi. Nie obchodziło go, w którym. Adam wyznawał zasadę, że najlepiej być sobą. Widać Andrzej podzielał i to. Jakkolwiek mogli trochę zbyt przesadnie demonizować się nawzajem. Ostatecznie wyglądał jakby naprawdę kochał mamę. A kim on jest, żeby poddawać czyjeś uczucia w wątpliwość?
     Ruszył w stronę swojego pokoju rozmasowując palcami nasadę nosa. Ile to on miał jeszcze do wypakowania własnych rzeczy… Zdecydowanie nie znosił przeprowadzek.
*
     Mrużąc oczy, zerknęła na wchodzącą do sypialni postać. Idealnie skrojona, niebieska koszula opinała jej wysokiego partnera kusząco, eksponując co trzeba. Co jak co, ale Andrzej zdecydowanie nie był z tych pracowników biurowych, którym rośnie mięsień piwny. Przekonała się o tym już niejednokrotnie i czasem wciąż nie wierzyła, że spotkało ją takie szczęście.
     Andrzej był przystojny i wykształcony, co równało się dobrym zarobkom. Miał marzenia, spełniał się zarówno zawodowo, jak i prywatnie. A poza tym był romantycznie zainteresowany Justyną. Zaopiekował się najpierw nią, a potem również jej synem, chociaż wcale go o to nie prosiła. Nigdy nie planowała, by ich relacje zaszły tak daleko. W końcu całe życie karała się za straszliwy błąd z młodości… Właśnie ten mężczyzna pokazał Justynie, że już więcej nie musi.
     Sprawił, iż pierwszy raz od odejścia Krzyśka, poczuła się w porządku ze sobą. Kochana i bezpieczna. Wartościowa. Dbał o nią najlepiej jak potrafił, czasem z rzucającą się w oczy słodką nieporadnością. Kiedy indziej z wielką pewnością siebie, pamiętając jednak o kruchości kobiety. Andrzej zawsze był wobec niej szczery i za to go ceniła. Już na początku ich znajomości wyjaśnił jej, iż sam również musi nauczyć się tego wszystkiego od nowa.
     Justyna nie była jedyną skrzywdzoną przez los.
     Usiadł koło niej na łóżku, gdzie od rana odpoczywała. Mimo to nieznośny ból głowy nie odstępował jej na krok. Na granicy pomiędzy snem, a świadomością jazgotliwie pobrzękiwał stary lęk.
– Jak się czujesz? – kąciki ust drgnęły jej ku górze, słysząc ten łagodny, przepełniony troską ton. Och, jak ona go kochała! Czy był lepszy mężczyzna od Andrzeja? Nie wierzyła.
– Wciąż boli, ale do wieczora na pewno przejdzie. – Przymknęła powieki, czując się absolutnie bezpiecznie w towarzystwie partnera. Poczuła, jak kładzie chłodną dłoń na jej czoło i niespiesznie gładzi, co przyniosło nieco ukojenia. Zamruczała z zadowoleniem, lecz chwilę potem po raz kolejny naszła ją nurtująca myśl. Nie chciała psuć chwili, ale męczyło ją to od wczoraj i nie podobał się jej kierunek, w którym to wszystko mogło zmierzać.
– Andrzej… – mruknęła słabym, niepewnym głosem – Bo ja chciałabym… – zacięła się, szukając odpowiednich słów. Jak miała się wyrazić, żeby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu? Bo wiedziała, że jeśli teraz odpuści to skrzywdzi nie tylko swoją miłość, ale przede wszystkim własnego syna. Adaś był jedynym elementem tamtego okropnego życia, z którym nigdy nie zechce i nie pozwoli się rozstać.
– Tak? – Głos mężczyzny wciąż zawierał w sobie tę przyjemną nutę. W ogóle jego głos od początku wydawał się bardzo przyjemny. Zdawała sobie sprawę, że Andrzej w pracy znacząco inaczej kreował dla odbiorów swoją osobę. Był twardszy i nie tolerujący niedociągnięć.
     Wyniosły. Skrupulatnie wypełniał ciążące na nim obowiązki, przez co niekiedy zdawał się być odbierany za bardziej nieprzyjemnego niż w rzeczywistości. W takich momentach jak ten, chciało się jej śmiać w duchu. Mało kto znał takiego Andrzeja! I nigdy się jej nie znudzi.
     Westchnęła. Jeśli nie teraz, to kiedy?
– Wiesz. Ty i Adaś… – Słyszała, że teraz on westchnął. Delikatnie zmarszczyła brwi i przyjrzała twarzy bruneta. Niebieskie oczy wpatrzyły się gdzieś w przestrzeń za oknem. – Chciałabym żebyście się dogadali – zakończyła płasko. – Adaś naprawdę nie jest taki jak... – przerwał jej, zanim zdążyła przywołać wczorajszą, wciąż świeżą sprawę.
– Wiem, że nie jest – odparł szybko i westchnął po raz drugi. – I to, że nigdy nie zostawiłabyś swoje dziecko same sobie. Po prostu… Jest tak podobny do ciebie, a zarazem tak różny. Adam zdaje się mieć… Odmienne patrzenie na świat. Nie mówię, że to źle… – zapewnił pospiesznie i zamotał się na chwilę, Justyna cierpliwie czekała na ciąg dalszy, studiując jego mimikę twarzy. – Chyba nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że wkrótce będę dla niego ojcem. Kocham Cię i boję się, że on mógłby wywrzeć jakiś… Zły wpływ na ciebie. Na nas.
     Ostatnie słowa wypowiedział szeptem, jednak ich przekaz – doskonale zrozumiany Justynie, bardzo ją zaskoczył.
– Adaś…? – spytała głupio i czując na sobie zażenowane spojrzenie Andrzeja, zreflektowała się szybko. – Andrzej, Adam nie jest taką osobą. Moje małżeństwo było najgorszą decyzją jaką podjęłam w swoim życiu, ale nie żałuję tego, że mam Adasia. Michał jest… Michał zawsze był bardziej za ojcem. Starałam się ze wszystkich sił wyplenić z niego to, co zasiał w nim Krzysiek. Poległam. Ale Adam jest cudem – powiedziała z naciskiem i wzięła głęboki, uspokajający oddech. Skoro powiedziała A. musi też powiedzieć B. – Wiem, że to dla ciebie niekomfortowa sytuacja, mimo to nigdy nie zgodzę się, żeby mojego najmłodszego, ukochanego syna traktowano jak diabła wcielonego, bo to najzwyczajniejsza bzdura. – Dostrzegła jak jej partner spuszcza głowę w dół i czerwienieje na twarzy – Andrzej, ten chłopak nigdy tak naprawdę nie miał ojca. Wychowałam go najlepiej jak umiałam, a teraz mam Ciebie i chcę żebyś to Ty stał się dla niego wzorem. Proszę cię. – Starała się powstrzymać drżenie w głosie, jednak wbrew chęcią wydobyło się z niej zduszone chlipnięcie.
    Czuła, jak oplata jej drobne ciało swoimi ramionami i słyszała szept, obiecujący że tym razem będzie lepiej. Będzie w porządku.


Całkiem pasująca piosenka ;)
I edit, przypomniałam sobie o czym zapomniałam XD Biorąc pod uwagę to, że z Adasia taki świetny kucharz prawdopodobnie zrobię zakładkę na te przepisy, które wspólnie z A. wypróbowaliśmy ;)
Przysięgam, że to najlepsze smarowidło na kanapkę ever - uwielbiam go! Mam naturalny wstręt do kanapek i zwykłego sera białego, więc dla mnie to genialna alternatywa. Szczególnie do pracy i żałuję, że nie odkryłam go jak jeszcze chodziłam do szkoły - byłabym wtedy ociupinkę szczęśliwsza i pogodzona z zimnym "obiadem".
Twarożek ze słonecznika - PRZEPIS TUTAJ - jest tysiąc razy zdrowszy - albo w ogóle zdrowy, bo nabiał generalnie zabija wszystko i wszystkich, ale ok, ze słonecznika still smakuje lepiej niż taki twarożek od bardzo nieszcześliwych krów. Dużo miłości dla trustmeitisvegan.