Słyszał
głosy. Dużo głośnych głosów zlewających się ze sobą w bezładną papkę, która
nasilała tępe pulsowanie z tyłu głowy. W ogóle wszystko tak jakoś wirowało
wokół niego.
Było mu
za gorąco i niewygodnie, poruszył się pod okrywającym go grubym materiałem i
jęknął głośno, jak kot, któremu przytrzaśnięto ogon.
Co oni mu
do jasnej cholery zrobili?! Zamrugał kilkanaście razy chcąc przegonić z widoku kolorowe
mroczki i usłyszał tuż obok siebie:
– Obudził się! Szefie, Colin się obudził!
Stęknął z
dyskomfortem, gdy wrzawa podniosła się o kilka stopni, a jemu prawie pękła
głowa. Nagle znalazł się przy nim średniego wzrostu, siwiejący mężczyzna przed
sześćdziesiątką z bujnym wąsem pod nosem i niewielkim brzuszkiem rysującym się
za elegancką, lecz mocno wygniecioną bordową koszulą.
– Colin! Wszystko w porządku? Co cię boli?! Powiadomić
lekarza, natychmiast! – wrzasnął ojciec Colina, po czym ryknął jeszcze głośniej
i wścieklej żeby przedrzeć się przez cały rozgardiasz. – Gdzie Jean?!
Kochany tatuś.
– Wyszedł! – odkrzyknął któryś z zebranych. Zamrugał
jeszcze kilkakrotnie i wytężył wzrok w celu zidentyfikowania zebranych dookoła
niego osób.
Przy dawnej
garderobie Colina majaczył zastępca ojca, drzwi z obu stron podpierali ochroniarze
młodego spadkobiercy; Daniel i Christian – kuzyni z zaprzyjaźnionego klanu. Nowo przybyły
pan Blake – ich lekarz, potem wciśnięta w kąt Émilie – wysoka brunetka
pracująca na stanowisku sekretarki. Z jakiegoś powodu obecny był nawet Yokogawa
– japoński wspólnik ojca, a Jean… Chwila. Jean? Kim jest Jean...?
– Czuję się paskudnie – wychrypiał cicho, czując w
gardle opór. – Pić. – Oblizał zesztywniałym językiem suche niczym trociny wargi
i przymknął oczy.
– Colin?
Usłyszał
wysoki głos swojego lekarza i pomrukującą aprobatę ojca na błyskawiczne pojawienie
się Blake, przeciskającego się do wolnego boku łóżka.
– Mm? – wymruczał, nie będąc zdolny do niczego
więcej.
– Wiesz, kim jestem? Pamiętasz jak nazywają się
osoby obecne w pokoju? Twój ojciec, ochroniarze… – wymieniał, a Colin jęknął ze
znużeniem. Niepokoił go ten „Jean”. Tym bardziej iż miał ogromne wrażenie, że kojarzy
skądś to imię.
– Moim lekarzem – wydusił i przełknął z trudem
ślinę. – Dominic, Chris i Daniel, Andrew –recytował z bólem, kończąc ze słabym
naciskiem na tym, co najbardziej go obecnie interesowało – P i ć.
– Doskonale! – Ucieszył się mężczyzna w lekarskim
fartuchu i podał mu w końcu butelkę z wodą. Colin musiał dźwignąć się na
łokciach aby nie zalać całej poduszki. Zrobił to z trudem, ale z ulgą przyjął
przysuwaną do ust butelkę. Miał ochotę przyssać się do ustnika i pochłonąć całą
zawartość, lecz lekarz strofował go, by nie pił łapczywie, a powoli.
Gdy dostatecznie zwilżył gardło, spytał o
coś, co od początku zżerało go od środka. Obsesyjna myśl, że coś jest bardzo
nie tak.
– Kim jest „Jean”…? – spytał i zaskoczyła go nastała
cisza. W zamkniętych klasztorach bywało głośniej. Aż zapiszczało mu w uszach.
Pomimo wcześniejszego szumu każdy zdawał się usłyszeć niemal namacalną
ostrożność w owym pytaniu. I czuł, że wszyscy się na niego gapią. Sugerując się
miną ojca czy lekarza, z czystym niedowierzaniem.
Może powinien
był ugryźć się w język? Ale to nie byłby on.
– J-Jak to…? – zdziwił się ojciec. Miał napięty
głos.
– Co „jak to?” – powtórzył bardzo powoli, nie
rozumiejąc, dlaczego wszyscy zbladli.
– Colin… Nie pamiętasz, kim jest Jean? – dopytywał
Blake. Biel fartucha była jak szpilki powoli wbijane w gałki oczne. Wzdrygnął
się z odrazą.
– Brawo. O to pytam.
– Czas na badania. Niech wszyscy niespokrewnieni
opuszczą pokój – oznajmił głośno. Ponieważ nikt się nie ruszył, Blake
wyprostował plecy i obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. – Teraz.
Gdyby nie
stanowił obiektu właśnie zainicjowanych badań, pewnie uśmiechnąłby się na widok
sześcioosobowej grupki przeciskającej się gęsiego przez drzwi.
– I zawołajcie Jeana! – dorzucił ojciec zanim ostatnia
osoba opuściła sypialnię. Drżącą dłonią otarł spocone czoło. Colin przyglądał
się temu bezradnie. Jak ważną osobą mógł być mężczyzna, którego nie pamiętał?
*
– Jest porządnie poobijany, ale mogło być gorzej.
Chciał
wywrócić oczami na to „gorzej”, ale obawiał się przykrych konsekwencji.
Wszystko bolało. Nawet mruganie, więc za cholerę nie chciał zastanawiać się nad
jakimkolwiek gorzej. Tak gwałtowne odruchy
mogłyby wtrącić Colina do grobu. Blake musiał wyczuć, co o swojej diagnozie
sądzi chłopak.
– A tam kilka guzów. Co istotniejsze, nie doznałeś
żadnego poważniejszego urazu głowy… Do wesela się zagoi! – dorzucił i zaśmiał
się z własnego żartu. Wszyscy wiedzieli, że Colin myślał o małżeństwie pod
kątem choroby zakaźnej. – Na wszelki wypadek zlecę badanie próbki krwi, chociaż
podejrzewam, iż to szok spowodowany porwaniem oraz tym… – W tym miejscu chrząknął
podejrzanie. – Naruszeniem.
– Że co? – wybuchnął, czując jak na skórze wychodzi
mu gęsia skórka. – Jakim, do cholery, naruszeniem?
– Nieważne, zapomnij o tym, co mówiłem. Kości żeber w
porządku. Przepiszę ci proszki przeciwbólowe, przebadam jeszcze kilka razy w
przeciągu najbliższych tygodni i sądzę, że będziesz mógł wrócić do kapryszenia.
– Uśmiechnął się z rozbawieniem, a w kącikach jego ust i oczu pojawiły się
delikatne zmarszczki.
– I tak dowiem się wszystkiego. A teraz – kim jest
Jean? – Pociągnął łyk wody z buteleczki, jednocześnie zezując na ojca i
lekarza. Pił już drugą, a wciąż nie miał dość. Ci z kolei odeszli pod sam kąt i
szeptali między sobą coś, co Colin prawdopodobnie bardzo chciałby wiedzieć, a
czego według nich nie powinien. Jedyne, co dotarło do jego uszu to pozbawione
kontekstu „wkurzy się”.
Wystarczyło
by pobladł. Jean jest kimś ważnym, musi być, tak zresztą podpowiadał Colinowi cichy
głosik z tyłu czaszki… A reakcje otoczenia tylko go w tym utwierdzały. Chociaż
było w tym coś śmiesznego. Czego się tak bardzo obawiał? Był synem prezesa,
książątkiem, które za kilka lat miało przejąć całe imperium składające się na
doskonale prosperującą francuską firmę!
Zatem w
czym tkwił problem? I – jakie naruszenie? Co mu zrobiono, że był aż tak obity –
fizycznie i emocjonalnie? Nie pamiętał. Colinowi wydawało się… Chyba
przechodził zmęczony, może trochę podenerwowany przez podziemny parking do
swojego samochodu, po czym…
Nic nie
przychodziło mu do głowy. Westchnął ciężko, tymczasowo akceptując swoją porażkę
w tej sprawie.
Jego
wewnętrzne rozmyślania przerwała wracająca do pokoju Émili. Długonoga, o
lśniących brązowych włosach upiętych w schludny kok, w pracowniczym mundurku
składającym się z nienagannie białej koszuli i modnej granatowej spódnicy rozkloszowanej
poniżej kolan. Czarne buty na obcasach dodatkowo uwydatniały wzrost, a to z
kolei przyciągało wzrok Colina do jej nóg.
Sekretarkę
ojca z czystym sumieniem można było nazwać prawdziwą ślicznotką i godną pozazdroszczenia
pracownicą płci żeńskiej. Kiedy zastąpi ojca zatrudni więcej ambitnych,
niezawodnych kopii Émili. Wyszczerzył się na tę myśl.
Przystanęła
na środku, odpowiadając Colinowi współczującym uśmiechem, a następnie
machnięciem ręki zwróciła uwagę prezesa. Podszedł do niej i – jak zwykle –
nachyliwszy się do ucha ojca, przekazała idealnym szeptem informacje. Czyż nie
była wspaniała? Colin z doświadczenia wiedział, że faceci byli leniwi. A na co
komu facet, który tylko siedzi na dupie, trzyma stanowisko i jest zupełnie
bezużyteczny?
Obserwował,
jak mężczyzna marszczy brwi i udzielając jej odpowiedzi, po długiej chwili prosi by gdzieś wyszła. Pożegnawszy
się lekkim skłonem, Émili wychodzi nie przymykając do końca drzwi.
– Zaraz przyjdzie do ciebie Jean – powiedział
ojciec, a troska malująca się na jego twarzy powoli znikała zastąpiona twardą,
nieustępliwą maską szefa. – Muszę teraz iść coś ustalić w kwestii ważnego
kontraktu, wpadnę do ciebie rano, a tymczasem ty – wskazał na syna palcem z
małym uśmiechem – dojdź do siebie na tyle, na ile jest to możliwe.
Poczciwy
staruszek, w życiu nie widział go jeszcze takim wystraszonym. Skinął
posłusznie. Ledwo żywy, czy nie – obowiązki nadal wzywały wszystkich całych i prawie
nienaruszonych. Ile on w ogóle przeleżał nieprzytomny? Ile papierów koczowało
na jego biurku we wciąż rosnącym stosie?
– Jean zadba o twoje potrzeby w czasie
rekonwalescencji. – Lekarz uśmiechnął się nerwowo, zaś Colin nie mając pojęcia,
co odrzec, zagrzebał się w ciepłym posłaniu.
*
Jest tak
strasznie śpiący… Gdzie Jean? Przecież miał zaraz przyjść, prawda?
Kłamczuch. Od razu się domyślił, z kim
ma do czynienia.
Chciałby
zamknąć oczy, usnąć i nie czuć bólu krążącego w każdej cząsteczce ciała.
Denerwujące
pulsowanie powróciło, gdy tylko wszyscy zostawili go samego w jego dawnej
sypialni w rezydencji ojca. Zaśnięcie byłoby takie proste… Rozkoszne uczucie
odchodzenia w niebyt. Błogie zapomnienie. Wystarczyło pozwolić powiekom opaść
swobodnie i zignorować tępe walenie w czaszce. Ale Jean…
Odpływał
coraz dalej, lecz ciche skrzypienie podłogi z powrotem ściągnęło go na ziemię.
– Colin.
Młody
„panicz”, jak miała go w zwyczaju nazywać większość pracowników ojca, prawie podskoczył
słysząc ten głos. Tak, doskonale znał
te nuty. Miękkie słowa wydobywające się z idealnych ust, wprost stworzonych do…
Głowę przeszył ostry ból, a Colin zastygł z zaciśniętymi zębami.
– Co? – Zdołał wychrypieć po dłuższej chwili, chciał
podnieść się do siadu i spojrzeć na mężczyznę. MUSIAŁ go w końcu zobaczyć.
– Nie podnoś się. – Usłyszał chłodny i drażniący rozkaz,
który szturchnął jego potulną stronę w sposób o jaki nigdy nie podejrzewał. Serce
fiknęło z podekscytowania, wprawiając umysł w potężną dezorientację.
– Całe ciało
boli mnie jak jasna cholera, a Blake przepisał mi tylko jakieś tanie środki
przeciwbólowe. Taki z niego specjalista, jak i ze mnie – poskarżył się
dziecinnie i kontynuował wypluwanie narzekań.
Umilkł po
dobrej minucie, zostając z uchylonymi ustami. Co on, kurwa, wyprawia? Zachowuje
się gorzej niż dziesięciolatek i nawet nie wiedział, jakim cudem odpalono w nim
ten guzik! Zwykle przynajmniej jakoś
kontrolował stopień swojego wrodzonego rozpieszczenia.
– Słyszałem o tym.
Trzy
słowa. Czekał chwilę na nienadchodzący ciąg dalszy. Poważnie…? Colin miał
ograniczone pole widzenia, dodatkowo powieki znowu zaczęły mu ciążyć.
– Gdzie jesteś? – wyburczał cicho. Przez chwilę
myślał, że może trochę zbyt cicho, ale nie. Zobaczył mężczyznę kątem oka, a dla
zdobycia lepszego punktu delikatnie przechylił głowę w lewo na tyle, na ile
pozwalały słabości.
Czy
widział w życiu cokolwiek piękniejszego? Nigdy. Jean był przystojny, chociaż o
uroczych miękkich rysach twarzy i – piękny. To ostatnie słowo najbardziej oddawało
to, co czuł na jego widok i zapierało mu dech w piersi. Same oczy Colina mogąc
zobaczyć tak olśniewającą istotę otworzyły się szerzej.
Bardzo
jasne, prawie białe włosy upiął w wysoki kucyk, a biała jak mąka skóra mogłaby lśnić
gdyby nie widoczne gołym okiem przemęczenie. Miał wrażenie, że błękitne oczy
były nieco skośne i Colina pochłonęła myśl, czy może mężczyzna nie jest mieszanej
narodowości. Lustrował go bezkarnie, nie zwracając uwagi na odwzajemniane
rozpalone spojrzenie. Trzymał w lewej dłoni coś, przysięgał, co wyglądało na
misternie wykonaną pochwę miecza…
Naturalny
odruch, iż ciało Colina napięło się kierowane wyczulonym od ostatnich wydarzeń
instynktem. Może błędnie interpretował to, co widzi, ale gdyby miał siły
odczołgałby się od cholerstwa jak najdalej.
Coś jednak
z tyłu głowy zaczęło podszeptywać aby się uspokoił, ponieważ facet, z którym
wszyscy swobodnie go zostawiają, nigdy by go nie skrzywdził. Albo wszyscy
powariowali.
Z powodu
osłabienia jedynie przechylił się zabawnie na prawe ramię wydając z siebie syknięcie.
Leżał teraz odwrócony do przybysza plecami, pomimo bólu – zastygły w bezruchu.
O ironio, wcale nie poprawiło to sytuacji. Słyszał szelest czarnych spodni od
garnituru i kroki, gdy robił pół okrąg wokół dużego łóżka, aby być do Colina
przodem.
Coraz
bliżej niego, aż w końcu nastała cisza zakłócona stuknięciem miecza o dębową
komódkę. Głupio, bo teraz miał to centralnie przed oczami i szybko je zamknął.
Próbował skupić się na czymś innym, co paradoksalnie było mniej trudne niż
przewidywał. Do jego nosa dotarł przyjemny zapach. Upajająco słodki. Znajomy.
– Colin. – Usłyszał tuż przy swoim uchu i przeszedł
go dreszcz, ale nie otwierał oczu.
– Zabierz to coś ode mnie albo idź sobie –
powiedział.
Nękało go
przytłaczające wrażenie, że w płucach zabraknie miejsca, bo ciągle chciał
wdychać zapach Jeana. Nie idź,
pomyślał. Ale ten miecz mocno go niepokoił. Przerażał czymś – złym fluidem – co
chciało zbliżyć się do niego i wejść w skórę jak w masło, po czym utorować
sobie ponowną drogę na zewnątrz przez kości…
Wariował.
*
Odsunął swoją
broń na tyle by była w zasięgu ręki, a jednocześnie dając młodemu paniczowi
namiastkę komfortu. Dość nikłą biorąc pod uwagę to, co chciał i robił z nim w
ich krótkiej przeszłości. Nie mógł winić Colina. To on się spóźnił, to on
stracił go z oczu z tak trywialnego powodu jak kłótnia i teraz za to płacił.
Tylko dlaczego zapomniał jego? Dlaczego tego, którego rzekomo kochał?
– Lepiej?
Zauważył,
że chłopak trzęsie się. Nie ze strachu, bo był pewny, iż ciało Colina go
rozpoznaje, choć umysł wydawał się błądzić po omacku. Ciało się nie myliło. Nie
po spędzonym wspólnie roku.
– Zimno, zamknąłeś za sobą drzwi?
Białowłosy zamrugał kilkakrotnie, zdając sobie sprawę iż odpłynął na sekundę.
A powinien być czujny, nie mógł pozwolić żeby znowu ktoś mu go odebrał! Sama
myśl wydobywała z Jeana pokłady mroku. Wciąż nie przelał całej swojej
nienawiści na przetrzymywanego gwałciciela.
– Zamknąłem, jeżeli zdołałbyś się nieco przesunąć… –
zaproponował ostrożnie.
Colin,
który go nie pamiętał… Musiał zaczynać wszystko od początku. Na nowo oswoić rozpieszczonego
księcia. Na nowo zedrzeć z niego przyodzianą woalkę dziewictwa. O ile w ogóle tym
razem mu na to pozwoli. Nauczył się zachowań Colina od jego najgorszej strony,
dlatego przeczuwał, że w najbliższym czasie cholernie ciężko będzie mu nad sobą
panować.
– Właź – mruknął niecierpliwie blondyn.
Zmusił
się do kontrolowanego oddechu, aby nie ujawniać, jak bardzo go zaskoczył. Co
prawda, to Colin był tym, który go uwiódł… Za
szybko. Źle.
– Szybko, marznę.
Czy zdawał
sobie sprawę z tego, co mówi? Jean pokręcił nieznacznie głową, zagryzł wargi
żeby się nie uśmiechać. By niepotrzebnie nie irytować partnera zrzucił z siebie
marynarkę i rozpiął kilka guzików nowej koszuli, po czym wsunął ostrożnie na
skraj jego dawnego łóżka.
Nie
odzywali się do siebie. Jean obserwował twarz ukochanego schowanej częściowo w
poduszce. Oddychał coraz spokojniej. Uznał, że powoli zasypia.
– Nie pamiętam cię.
Serce
zadudniło mu boleśnie w piersi na ciche, niepewne słowa chłopaka. Informacja,
że Colin go nie pamięta doprowadzała do nieustannej nad aktywności rozkosznej
chęci powrotu do tych, którzy go skrzywdzili.
Powstrzymywał
furię do póki nie dowie się czegoś pożytecznego od niego samego. Zajmował się
nimi ostatnie dwie doby, nie tracąc czasu nawet na sen, jednak informacje były ledwie
szczątkowe. Dlaczego zapomniał akurat jego? Dlaczego nie Émilię albo multum
innych osób, dlaczego Jeana, swojego kochanka?
Im więcej
czasu mijało, tym bardziej opierał się przed przyjazdem, a przecież nie
powinien. Colin nadal był jego. Choćby zaprzeczał – łączyło ich coś głębokiego.
Nawet jeżeli teraz mogło to nie obowiązywać, jeszcze kilka dni temu kochali się
w swoim mieszkaniu. Zanim koncertowo
spieprzyłeś, podsunął złośliwy głos w głowie.
– Wiem – szepnął i zamknął oczy, starając się
czerpać jak najwięcej z chwili, gdy w końcu miał go bezpiecznego przy sobie. Nawet
bez dotyku – przyjemność sprawiało samo leżenie obok siebie.
– Przepraszam – mruknął szczerze skruszony Colin.
Nie pomagała
świadomość, że od teraz musi ważyć każdy swój gest żeby nie zostać odtrąconym.
– W porządku.
Nie. W
rzeczywistości nic nie było w porządku. Gdyby mógł teraz wyjść, poszedł by
prosto do piwnicy we francuskim lasku i zajął po raz kolejny tym, który śmiał
położyć swoje obrzydliwe łapy na chłopaku. Ledwo powstrzymywał się przed
wybuchem w jego obecności, złość i poczucie winy trawiły go od środka,
spędzając mu sen z powiek przy dłuższym przymknięciu zmęczonych oczu. Nie
zasługiwał na odpoczynek.
– Jean… prawda? – Niepewny głos strącił go na
ziemię. Brązowe oczy przyglądały się Jeanowi z mieszanką różnych uczuć.
Skinął
lekko. Patrzył mu pewnie w oczy, aż w końcu blondyn skupił wzrok gdzieś
indziej, odsłaniając swoją niewinną stronę.
– Wyglądasz na zmęczonego…
– Trochę – potwierdził. – Nie mogłem zasnąć, od
kiedy cię porwali.
– Ty… Znalazłeś mnie pierwszy?
Jean przywołał
łagodny uśmiech, pod którym ukrył rozpacz, jaką poczuł na widok skrępowanego i
rozebranego partnera. Nie mógł go teraz stresować. Chociaż Blake powiedział, że
jego uczucia w takiej sytuacji są w porządku, a Colin powinien stopniowo sobie
wszystko przypomnieć. Bał się, że w swoim obecnym stanie chłopak poczuje nienawiść.
– Mhm.
– Ja… Dzięki – wymruczał. – Spróbuję sobie
przypomnieć – obiecał i utonął całą twarzą w poduszce, co tym razem szczerze
rozbawiło mężczyznę. Pozwolił sobie zbliżyć się nieco i delikatnie objąć
chłopaka tak, by nie sprawić mu dodatkowego dyskomfortu. Czuł, jak na początku
jego ciało stężało. Chwilę zajęło mu rozluźnienie się, wtopienie w ramiona
Jeana.
Colin
westchnął ze zmęczeniem, ale i dziwną ulgą. Nadal był zmieszany, zdezorientowany,
lecz nie przeszkadzała mu taka bliskość. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie przysunął
się jeszcze bliżej… Trochę za blisko, uświadomił sobie, kiedy jego nos zetknął
się z kołnierzykiem koszuli białowłosego. Kolejne westchnięcie opuściło jego
usta same, przez co zrobiło mu się gorąco na twarzy. Ponieważ powoli wracał do bycia
dawnym Colinem – umiejętnie zignorował wszelkie zawstydzenie.
Nie
wiedział, dlaczego pozwolił sobie przywrzeć do ciepłego, smukłego ciała Jeana i
było mu z tym błogo. Usnął otulony grzaniem i wdychając ukochany zapach, o
którym nigdy więcej nie zapomni.