wtorek, 21 stycznia 2020

Wróg – 1


     Obserwuję z wystudiowanym spokojem Almę ściskającą ostrze czarownicy, które ma wbić w moje zimne serce. Drży nieznacznie, ale nie dlatego, że w krypcie jest chłodno, powietrze zwietrzało, a do ścian i podłogi przyległ kurz.
     Mój współlokator leży wygodnie w kamiennej trumnie w samym centrum pomieszczenia, mnie wcisnęliśmy w zwykłą drewnianą skrzynię o długości metra osiemdziesiąt oraz pół metra szerokości, w niewielką przestrzeń pomiędzy niego, a ścianę.
     Nie było czasu na kopiowanie scenerii po to by nadać jej kształt rodzinnego grobu. Poza tym planowałem dla siebie i Almy własny grobowiec położony gdzieś na Wyspach Owczych, skąd pochodziłem.
     Boi się, przepełnia ją tak wiele lęków, że nie na wszystkie potrafię odnaleźć remedium. W tym momencie zlewają się w jedno uczucie przypadające na stratę. Nie mam w planie szybkiego powrotu i wiem, jaką samotność odczuje. Żadne z nas nic na to nie poradzi, tak długo jak Jaime gdzieś się tam na mnie czai.
– Minimalnie 200 lat, Almo – przypominam, pragnąc aby w ten czas ktoś dobił mojego największego wroga na amen. Modlę się o to do jednej ze swoich bogiń. Od wieków nie jestem człowiekiem ani czarownikiem, jednak nie wyzbyłem się pewnych odruchów, a jednym z nich są rzadkie modlitwy do bóstw opiekuńczych. Czuję się spokojniej ze swoją wampirzą naturą i jednoczesną świadomością, iż nie utraciłem tego, co dla mnie fundamentalne. – Pamiętaj, o czym mówiłem. Wyjmij ostrze tylko i wyłącznie, gdy popadniesz w śmiertelne kłopoty. Poza tym…
– Co najmniej 130 lat przed odwiedzeniem Francji albo Anglii – mamrocze pustym głosem.
     Kiwa głową dłużej niż powinna i znowu zaczynam się martwić, czy poradzi sobie bez ochronnej parasolki nad cudownymi czarnymi lokami, którą rozkładałem od kiedy miała dwa latka. Decyduję się sięgnąć do czegoś na granicy sugestii i hipnozy, wiem, że zadziała, bo jako stwórca Almy jest szczególnie podatna na moją moc.
– Mój mały cud – szczebioczę jakby była tą samą dwulatką, którą znalazłem i adoptowałem. –Świetnie sobie poradzisz, córko – dopowiadam kojącym głosem, wkładając w nie dumę, miłość i szczyptę wampirzej magii. Powieki Almy opadają na długą sekundę. – Kocham cię.
     Rozwiera oczy, nagle w pełni przytomna i potrafiąca kontrolować ułamek strachu przed nieznanym. Wie, co zrobiłem i patrzy na mnie z grymasem. Z prawego oka wymyka się jej czerwona łza, a ja wzdycham głęboko, układam wygodniej i naciągam do połowy brzucha gruby koc podarowany mi chwilę wcześniej, ponieważ nie mogła znieść myśli, że będzie mi zimno.
     Uśmiecham się promiennie na tę niedorzeczność.
– Teraz – szepcę.
     Wbija we mnie ostrze. Czuję palący ból rezonujący od serca do wszystkich kończyn, chciałbym jęknąć, ale zanim struny głosowe zdążą wytworzyć dźwięk – ciało wiotczeje.
     Mój umysł zasnuwa nieprzenikniona czerń snu.
*
     Powietrze nie jest mi potrzebne do życia. Wampiry nie oddychają, ale nabieram go głęboko do płuc jakbym wciąż był śmiertelny. Przyzwyczajenie. Otwarcie oczu stanowi większe wyzwanie, powieki są ciężkie i od wewnątrz zdają się przyklejone do przesuszonego organu.
     Jestem zdezorientowany. Nie wiem, ile minęło od momentu, gdy Alma zabezpieczyła mnie w krypcie. Czarownica ostrzegała, że pobudka może zostawić utrzymujące się przez pewien czas nieprzyjemne skutki uboczne.
     Głód wtacza się do mojego umysłu niczym wirus. Zwija żołądek w roladę, a ta zostaje zmiażdżona w wyniku fali gwałtownych skurczy. Głód zawsze jest obecny i domaga się zaspokojenia. Zawsze rywalizuje o kontrolę w krytycznych sytuacjach.
     Ostatecznie udaje się mi odrobinę je rozewrzeć i chociaż wszystko jest rozmyte, przynajmniej opanowuję krwiożerczy instynkt. Nie mniej wątpię, czy w obecnym stanie mógłbym zrobić komukolwiek krzywdę. Nasłuchuję głosu Almy, kiedy do nozdrzy dociera woń świeżej krwi. Ktoś wciska mi do ust poszarpany przegub.
     Posoka zalewa gardło i krztuszę się. Ciemno szkarłatne krople ciekną po obu kącikach ust plamiąc zapadnięte policzki, zmuszając do przełykania. Moje wiotkie ciało na przemian napina się i rozluźnia. Czuję, jak pożywny posiłek odżywia każdą komórkę organizmu.
     Krew nagle przestaje płynąć, ale już dawno przestałem myśleć o tym, jakie to dziwne. W tej chwili zależy mi wyłącznie na dalszym gaszeniu pragnienia. Wgryzam się w skórę, potrzebując więcej.
– Dość – zakazuje surowym głosem dalszego picia. Wyszarpuje rękę spomiędzy moich chciwych ust.
     Dostaję kilka sekund na przyswojenie sobie głosu smacznego właściciela. Ponieważ nie widzę, prawda dociera z opóźnieniem. Musiałem wydobyć z dna przepełnionej szuflady pamięci twarz, a odraza jaką czuję sprawia, że mam ochotę zwymiotować zepsutą krwią, którą tak łapczywie piłem. Oszałamia mnie mieszanka gniewu i przerażenia.
     Odnalazł mnie.
– Wstań – mówi władczo Jaime.
     Próbuję się opierać, lecz na krótkim dystansie, jaki nas dzieli sprzeciwienie się graniczy z cudem. Ociągam się więc, a on szarpie mnie pod ramionami.
     Wiem, że jego niebieskie oczy przypominają zmarznięty lód. Jest wściekły, czuję to przez odnowione połączenie więzów krwi.
     Myślę „ty samolubny kutasie” i posyłam w jego skomplikowany, chory umysł.
– Nie nadwerężaj dłużej mojej cierpliwości, chyba że chcesz poobserwować jak wbijam ten magiczny sztylet w Almę – warczy na mnie.
     Alma.
     Poraża mnie realność groźby. Już raz odebrał mi kogoś, kogo kochałem… Zastygam jak kukła.
– Niech będzie – aprobuje cicho, po czym chwyta mnie za plecy i pod kolanami, unosząc do góry.

poniedziałek, 13 stycznia 2020

Amnezja – 1


     Słyszał głosy. Dużo głośnych głosów zlewających się ze sobą w bezładną papkę, która nasilała tępe pulsowanie z tyłu głowy. W ogóle wszystko tak jakoś wirowało wokół niego.
     Było mu za gorąco i niewygodnie, poruszył się pod okrywającym go grubym materiałem i jęknął głośno, jak kot, któremu przytrzaśnięto ogon.
     Co oni mu do jasnej cholery zrobili?! Zamrugał kilkanaście razy chcąc przegonić z widoku kolorowe mroczki i usłyszał tuż obok siebie:
– Obudził się! Szefie, Colin się obudził!
     Stęknął z dyskomfortem, gdy wrzawa podniosła się o kilka stopni, a jemu prawie pękła głowa. Nagle znalazł się przy nim średniego wzrostu, siwiejący mężczyzna przed sześćdziesiątką z bujnym wąsem pod nosem i niewielkim brzuszkiem rysującym się za elegancką, lecz mocno wygniecioną bordową koszulą.
– Colin! Wszystko w porządku? Co cię boli?! Powiadomić lekarza, natychmiast! – wrzasnął ojciec Colina, po czym ryknął jeszcze głośniej i wścieklej żeby przedrzeć się przez cały rozgardiasz. – Gdzie Jean?!
     Kochany tatuś.
– Wyszedł! – odkrzyknął któryś z zebranych. Zamrugał jeszcze kilkakrotnie i wytężył wzrok w celu zidentyfikowania zebranych dookoła niego osób.
     Przy dawnej garderobie Colina majaczył zastępca ojca, drzwi z obu stron podpierali ochroniarze młodego spadkobiercy; Daniel i Christian – kuzyni z zaprzyjaźnionego klanu. Nowo przybyły pan Blake – ich lekarz, potem wciśnięta w kąt Émilie – wysoka brunetka pracująca na stanowisku sekretarki. Z jakiegoś powodu obecny był nawet Yokogawa – japoński wspólnik ojca, a Jean… Chwila. Jean? Kim jest Jean...?
– Czuję się paskudnie – wychrypiał cicho, czując w gardle opór. – Pić. – Oblizał zesztywniałym językiem suche niczym trociny wargi i przymknął oczy.
– Colin?
     Usłyszał wysoki głos swojego lekarza i pomrukującą aprobatę ojca na błyskawiczne pojawienie się Blake, przeciskającego się do wolnego boku łóżka.
– Mm? – wymruczał, nie będąc zdolny do niczego więcej.
– Wiesz, kim jestem? Pamiętasz jak nazywają się osoby obecne w pokoju? Twój ojciec, ochroniarze… – wymieniał, a Colin jęknął ze znużeniem. Niepokoił go ten „Jean”. Tym bardziej iż miał ogromne wrażenie, że kojarzy skądś to imię.
– Moim lekarzem – wydusił i przełknął z trudem ślinę. – Dominic, Chris i Daniel, Andrew –recytował z bólem, kończąc ze słabym naciskiem na tym, co najbardziej go obecnie interesowało – P i ć.
– Doskonale! – Ucieszył się mężczyzna w lekarskim fartuchu i podał mu w końcu butelkę z wodą. Colin musiał dźwignąć się na łokciach aby nie zalać całej poduszki. Zrobił to z trudem, ale z ulgą przyjął przysuwaną do ust butelkę. Miał ochotę przyssać się do ustnika i pochłonąć całą zawartość, lecz lekarz strofował go, by nie pił łapczywie, a powoli.
    Gdy dostatecznie zwilżył gardło, spytał o coś, co od początku zżerało go od środka. Obsesyjna myśl, że coś jest bardzo nie tak.
– Kim jest „Jean”…? – spytał i zaskoczyła go nastała cisza. W zamkniętych klasztorach bywało głośniej. Aż zapiszczało mu w uszach. Pomimo wcześniejszego szumu każdy zdawał się usłyszeć niemal namacalną ostrożność w owym pytaniu. I czuł, że wszyscy się na niego gapią. Sugerując się miną ojca czy lekarza, z czystym niedowierzaniem.
    Może powinien był ugryźć się w język? Ale to nie byłby on.
– J-Jak to…? – zdziwił się ojciec. Miał napięty głos.
– Co „jak to?” – powtórzył bardzo powoli, nie rozumiejąc, dlaczego wszyscy zbladli.
– Colin… Nie pamiętasz, kim jest Jean? – dopytywał Blake. Biel fartucha była jak szpilki powoli wbijane w gałki oczne. Wzdrygnął się z odrazą.
– Brawo. O to pytam.
– Czas na badania. Niech wszyscy niespokrewnieni opuszczą pokój – oznajmił głośno. Ponieważ nikt się nie ruszył, Blake wyprostował plecy i obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. – Teraz.
     Gdyby nie stanowił obiektu właśnie zainicjowanych badań, pewnie uśmiechnąłby się na widok sześcioosobowej grupki przeciskającej się gęsiego przez drzwi.
– I zawołajcie Jeana! – dorzucił ojciec zanim ostatnia osoba opuściła sypialnię. Drżącą dłonią otarł spocone czoło. Colin przyglądał się temu bezradnie. Jak ważną osobą mógł być mężczyzna, którego nie pamiętał?
*
– Jest porządnie poobijany, ale mogło być gorzej.
     Chciał wywrócić oczami na to „gorzej”, ale obawiał się przykrych konsekwencji. Wszystko bolało. Nawet mruganie, więc za cholerę nie chciał zastanawiać się nad jakimkolwiek gorzej. Tak gwałtowne odruchy mogłyby wtrącić Colina do grobu. Blake musiał wyczuć, co o swojej diagnozie sądzi chłopak.
– A tam kilka guzów. Co istotniejsze, nie doznałeś żadnego poważniejszego urazu głowy… Do wesela się zagoi! – dorzucił i zaśmiał się z własnego żartu. Wszyscy wiedzieli, że Colin myślał o małżeństwie pod kątem choroby zakaźnej. – Na wszelki wypadek zlecę badanie próbki krwi, chociaż podejrzewam, iż to szok spowodowany porwaniem oraz tym… – W tym miejscu chrząknął podejrzanie. – Naruszeniem.
– Że co? – wybuchnął, czując jak na skórze wychodzi mu gęsia skórka. – Jakim, do cholery, naruszeniem?
– Nieważne, zapomnij o tym, co mówiłem. Kości żeber w porządku. Przepiszę ci proszki przeciwbólowe, przebadam jeszcze kilka razy w przeciągu najbliższych tygodni i sądzę, że będziesz mógł wrócić do kapryszenia. – Uśmiechnął się z rozbawieniem, a w kącikach jego ust i oczu pojawiły się delikatne zmarszczki.
– I tak dowiem się wszystkiego. A teraz – kim jest Jean? – Pociągnął łyk wody z buteleczki, jednocześnie zezując na ojca i lekarza. Pił już drugą, a wciąż nie miał dość. Ci z kolei odeszli pod sam kąt i szeptali między sobą coś, co Colin prawdopodobnie bardzo chciałby wiedzieć, a czego według nich nie powinien. Jedyne, co dotarło do jego uszu to pozbawione kontekstu „wkurzy się”.
     Wystarczyło by pobladł. Jean jest kimś ważnym, musi być, tak zresztą podpowiadał Colinowi cichy głosik z tyłu czaszki… A reakcje otoczenia tylko go w tym utwierdzały. Chociaż było w tym coś śmiesznego. Czego się tak bardzo obawiał? Był synem prezesa, książątkiem, które za kilka lat miało przejąć całe imperium składające się na doskonale prosperującą francuską firmę!
     Zatem w czym tkwił problem? I – jakie naruszenie? Co mu zrobiono, że był aż tak obity – fizycznie i emocjonalnie? Nie pamiętał. Colinowi wydawało się… Chyba przechodził zmęczony, może trochę podenerwowany przez podziemny parking do swojego samochodu, po czym…
     Nic nie przychodziło mu do głowy. Westchnął ciężko, tymczasowo akceptując swoją porażkę w tej sprawie.
     Jego wewnętrzne rozmyślania przerwała wracająca do pokoju Émili. Długonoga, o lśniących brązowych włosach upiętych w schludny kok, w pracowniczym mundurku składającym się z nienagannie białej koszuli i modnej granatowej spódnicy rozkloszowanej poniżej kolan. Czarne buty na obcasach dodatkowo uwydatniały wzrost, a to z kolei przyciągało wzrok Colina do jej nóg.
    Sekretarkę ojca z czystym sumieniem można było nazwać prawdziwą ślicznotką i godną pozazdroszczenia pracownicą płci żeńskiej. Kiedy zastąpi ojca zatrudni więcej ambitnych, niezawodnych kopii Émili. Wyszczerzył się na tę myśl.
    Przystanęła na środku, odpowiadając Colinowi współczującym uśmiechem, a następnie machnięciem ręki zwróciła uwagę prezesa. Podszedł do niej i – jak zwykle – nachyliwszy się do ucha ojca, przekazała idealnym szeptem informacje. Czyż nie była wspaniała? Colin z doświadczenia wiedział, że faceci byli leniwi. A na co komu facet, który tylko siedzi na dupie, trzyma stanowisko i jest zupełnie bezużyteczny?
    Obserwował, jak mężczyzna marszczy brwi i udzielając jej odpowiedzi,  po długiej chwili prosi by gdzieś wyszła. Pożegnawszy się lekkim skłonem, Émili wychodzi nie przymykając do końca drzwi.
– Zaraz przyjdzie do ciebie Jean – powiedział ojciec, a troska malująca się na jego twarzy powoli znikała zastąpiona twardą, nieustępliwą maską szefa. – Muszę teraz iść coś ustalić w kwestii ważnego kontraktu, wpadnę do ciebie rano, a tymczasem ty – wskazał na syna palcem z małym uśmiechem – dojdź do siebie na tyle, na ile jest to możliwe.
     Poczciwy staruszek, w życiu nie widział go jeszcze takim wystraszonym. Skinął posłusznie. Ledwo żywy, czy nie – obowiązki nadal wzywały wszystkich całych i prawie nienaruszonych. Ile on w ogóle przeleżał nieprzytomny? Ile papierów koczowało na jego biurku we wciąż rosnącym stosie?
– Jean zadba o twoje potrzeby w czasie rekonwalescencji. – Lekarz uśmiechnął się nerwowo, zaś Colin nie mając pojęcia, co odrzec, zagrzebał się w ciepłym posłaniu.
*
     Jest tak strasznie śpiący… Gdzie Jean? Przecież miał zaraz przyjść, prawda?
     Kłamczuch. Od razu się domyślił, z kim ma do czynienia.
     Chciałby zamknąć oczy, usnąć i nie czuć bólu krążącego w każdej cząsteczce ciała.
     Denerwujące pulsowanie powróciło, gdy tylko wszyscy zostawili go samego w jego dawnej sypialni w rezydencji ojca. Zaśnięcie byłoby takie proste… Rozkoszne uczucie odchodzenia w niebyt. Błogie zapomnienie. Wystarczyło pozwolić powiekom opaść swobodnie i zignorować tępe walenie w czaszce. Ale Jean…
    Odpływał coraz dalej, lecz ciche skrzypienie podłogi z powrotem ściągnęło go na ziemię.
– Colin.
     Młody „panicz”, jak miała go w zwyczaju nazywać większość pracowników ojca, prawie podskoczył słysząc ten głos. Tak, doskonale znał te nuty. Miękkie słowa wydobywające się z idealnych ust, wprost stworzonych do… Głowę przeszył ostry ból, a Colin zastygł z zaciśniętymi zębami.
– Co? – Zdołał wychrypieć po dłuższej chwili, chciał podnieść się do siadu i spojrzeć na mężczyznę. MUSIAŁ go w końcu zobaczyć.
– Nie podnoś się. – Usłyszał chłodny i drażniący rozkaz, który szturchnął jego potulną stronę w sposób o jaki nigdy nie podejrzewał. Serce fiknęło z podekscytowania, wprawiając umysł w potężną dezorientację.
 – Całe ciało boli mnie jak jasna cholera, a Blake przepisał mi tylko jakieś tanie środki przeciwbólowe. Taki z niego specjalista, jak i ze mnie – poskarżył się dziecinnie i kontynuował wypluwanie narzekań.
     Umilkł po dobrej minucie, zostając z uchylonymi ustami. Co on, kurwa, wyprawia? Zachowuje się gorzej niż dziesięciolatek i nawet nie wiedział, jakim cudem odpalono w nim ten guzik! Zwykle przynajmniej jakoś kontrolował stopień swojego wrodzonego rozpieszczenia.
– Słyszałem o tym.
     Trzy słowa. Czekał chwilę na nienadchodzący ciąg dalszy. Poważnie…? Colin miał ograniczone pole widzenia, dodatkowo powieki znowu zaczęły mu ciążyć.
– Gdzie jesteś? – wyburczał cicho. Przez chwilę myślał, że może trochę zbyt cicho, ale nie. Zobaczył mężczyznę kątem oka, a dla zdobycia lepszego punktu delikatnie przechylił głowę w lewo na tyle, na ile pozwalały słabości.
     Czy widział w życiu cokolwiek piękniejszego? Nigdy. Jean był przystojny, chociaż o uroczych miękkich rysach twarzy i – piękny. To ostatnie słowo najbardziej oddawało to, co czuł na jego widok i zapierało mu dech w piersi. Same oczy Colina mogąc zobaczyć tak olśniewającą istotę otworzyły się szerzej.
     Bardzo jasne, prawie białe włosy upiął w wysoki kucyk, a biała jak mąka skóra mogłaby lśnić gdyby nie widoczne gołym okiem przemęczenie. Miał wrażenie, że błękitne oczy były nieco skośne i Colina pochłonęła myśl, czy może mężczyzna nie jest mieszanej narodowości. Lustrował go bezkarnie, nie zwracając uwagi na odwzajemniane rozpalone spojrzenie. Trzymał w lewej dłoni coś, przysięgał, co wyglądało na misternie wykonaną pochwę miecza…
     Naturalny odruch, iż ciało Colina napięło się kierowane wyczulonym od ostatnich wydarzeń instynktem. Może błędnie interpretował to, co widzi, ale gdyby miał siły odczołgałby się od cholerstwa jak najdalej.
     Coś jednak z tyłu głowy zaczęło podszeptywać aby się uspokoił, ponieważ facet, z którym wszyscy swobodnie go zostawiają, nigdy by go nie skrzywdził. Albo wszyscy powariowali.
     Z powodu osłabienia jedynie przechylił się zabawnie na prawe ramię wydając z siebie syknięcie. Leżał teraz odwrócony do przybysza plecami, pomimo bólu – zastygły w bezruchu. O ironio, wcale nie poprawiło to sytuacji. Słyszał szelest czarnych spodni od garnituru i kroki, gdy robił pół okrąg wokół dużego łóżka, aby być do Colina przodem.
     Coraz bliżej niego, aż w końcu nastała cisza zakłócona stuknięciem miecza o dębową komódkę. Głupio, bo teraz miał to centralnie przed oczami i szybko je zamknął. Próbował skupić się na czymś innym, co paradoksalnie było mniej trudne niż przewidywał. Do jego nosa dotarł przyjemny zapach. Upajająco słodki. Znajomy.
– Colin. – Usłyszał tuż przy swoim uchu i przeszedł go dreszcz, ale nie otwierał oczu.
– Zabierz to coś ode mnie albo idź sobie – powiedział.
     Nękało go przytłaczające wrażenie, że w płucach zabraknie miejsca, bo ciągle chciał wdychać zapach Jeana. Nie idź, pomyślał. Ale ten miecz mocno go niepokoił. Przerażał czymś – złym fluidem – co chciało zbliżyć się do niego i wejść w skórę jak w masło, po czym utorować sobie ponowną drogę na zewnątrz przez kości…
     Wariował.
*
     Odsunął swoją broń na tyle by była w zasięgu ręki, a jednocześnie dając młodemu paniczowi namiastkę komfortu. Dość nikłą biorąc pod uwagę to, co chciał i robił z nim w ich krótkiej przeszłości. Nie mógł winić Colina. To on się spóźnił, to on stracił go z oczu z tak trywialnego powodu jak kłótnia i teraz za to płacił. Tylko dlaczego zapomniał jego? Dlaczego tego, którego rzekomo kochał?
– Lepiej?
     Zauważył, że chłopak trzęsie się. Nie ze strachu, bo był pewny, iż ciało Colina go rozpoznaje, choć umysł wydawał się błądzić po omacku. Ciało się nie myliło. Nie po spędzonym wspólnie roku.
– Zimno, zamknąłeś za sobą drzwi?
     Białowłosy zamrugał kilkakrotnie, zdając sobie sprawę iż odpłynął na sekundę. A powinien być czujny, nie mógł pozwolić żeby znowu ktoś mu go odebrał! Sama myśl wydobywała z Jeana pokłady mroku. Wciąż nie przelał całej swojej nienawiści na przetrzymywanego gwałciciela.
– Zamknąłem, jeżeli zdołałbyś się nieco przesunąć… – zaproponował ostrożnie.
     Colin, który go nie pamiętał… Musiał zaczynać wszystko od początku. Na nowo oswoić rozpieszczonego księcia. Na nowo zedrzeć z niego przyodzianą woalkę dziewictwa. O ile w ogóle tym razem mu na to pozwoli. Nauczył się zachowań Colina od jego najgorszej strony, dlatego przeczuwał, że w najbliższym czasie cholernie ciężko będzie mu nad sobą panować.
– Właź – mruknął niecierpliwie blondyn.
     Zmusił się do kontrolowanego oddechu, aby nie ujawniać, jak bardzo go zaskoczył. Co prawda, to Colin był tym, który go uwiódł… Za szybko. Źle.
– Szybko, marznę.
     Czy zdawał sobie sprawę z tego, co mówi? Jean pokręcił nieznacznie głową, zagryzł wargi żeby się nie uśmiechać. By niepotrzebnie nie irytować partnera zrzucił z siebie marynarkę i rozpiął kilka guzików nowej koszuli, po czym wsunął ostrożnie na skraj jego dawnego łóżka.
     Nie odzywali się do siebie. Jean obserwował twarz ukochanego schowanej częściowo w poduszce. Oddychał coraz spokojniej. Uznał, że powoli zasypia.
– Nie pamiętam cię.
     Serce zadudniło mu boleśnie w piersi na ciche, niepewne słowa chłopaka. Informacja, że Colin go nie pamięta doprowadzała do nieustannej nad aktywności rozkosznej chęci powrotu do tych, którzy go skrzywdzili.
     Powstrzymywał furię do póki nie dowie się czegoś pożytecznego od niego samego. Zajmował się nimi ostatnie dwie doby, nie tracąc czasu nawet na sen, jednak informacje były ledwie szczątkowe. Dlaczego zapomniał akurat jego? Dlaczego nie Émilię albo multum innych osób, dlaczego Jeana, swojego kochanka?
     Im więcej czasu mijało, tym bardziej opierał się przed przyjazdem, a przecież nie powinien. Colin nadal był jego. Choćby zaprzeczał – łączyło ich coś głębokiego. Nawet jeżeli teraz mogło to nie obowiązywać, jeszcze kilka dni temu kochali się w swoim mieszkaniu. Zanim koncertowo spieprzyłeś, podsunął złośliwy głos w głowie.
– Wiem – szepnął i zamknął oczy, starając się czerpać jak najwięcej z chwili, gdy w końcu miał go bezpiecznego przy sobie. Nawet bez dotyku – przyjemność sprawiało samo leżenie obok siebie.
– Przepraszam – mruknął szczerze skruszony Colin.
     Nie pomagała świadomość, że od teraz musi ważyć każdy swój gest żeby nie zostać odtrąconym.
– W porządku.
     Nie. W rzeczywistości nic nie było w porządku. Gdyby mógł teraz wyjść, poszedł by prosto do piwnicy we francuskim lasku i zajął po raz kolejny tym, który śmiał położyć swoje obrzydliwe łapy na chłopaku. Ledwo powstrzymywał się przed wybuchem w jego obecności, złość i poczucie winy trawiły go od środka, spędzając mu sen z powiek przy dłuższym przymknięciu zmęczonych oczu. Nie zasługiwał na odpoczynek.
– Jean… prawda? – Niepewny głos strącił go na ziemię. Brązowe oczy przyglądały się Jeanowi z mieszanką różnych uczuć.
     Skinął lekko. Patrzył mu pewnie w oczy, aż w końcu blondyn skupił wzrok gdzieś indziej, odsłaniając swoją niewinną stronę.
– Wyglądasz na zmęczonego…
– Trochę – potwierdził. – Nie mogłem zasnąć, od kiedy cię porwali.
– Ty… Znalazłeś mnie pierwszy?
     Jean przywołał łagodny uśmiech, pod którym ukrył rozpacz, jaką poczuł na widok skrępowanego i rozebranego partnera. Nie mógł go teraz stresować. Chociaż Blake powiedział, że jego uczucia w takiej sytuacji są w porządku, a Colin powinien stopniowo sobie wszystko przypomnieć. Bał się, że w swoim obecnym stanie chłopak poczuje nienawiść.
– Mhm.
– Ja… Dzięki – wymruczał. – Spróbuję sobie przypomnieć – obiecał i utonął całą twarzą w poduszce, co tym razem szczerze rozbawiło mężczyznę. Pozwolił sobie zbliżyć się nieco i delikatnie objąć chłopaka tak, by nie sprawić mu dodatkowego dyskomfortu. Czuł, jak na początku jego ciało stężało. Chwilę zajęło mu rozluźnienie się, wtopienie w ramiona Jeana.
     Colin westchnął ze zmęczeniem, ale i dziwną ulgą. Nadal był zmieszany, zdezorientowany, lecz nie przeszkadzała mu taka bliskość. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie przysunął się jeszcze bliżej… Trochę za blisko, uświadomił sobie, kiedy jego nos zetknął się z kołnierzykiem koszuli białowłosego. Kolejne westchnięcie opuściło jego usta same, przez co zrobiło mu się gorąco na twarzy. Ponieważ powoli wracał do bycia dawnym Colinem – umiejętnie zignorował wszelkie zawstydzenie.
     Nie wiedział, dlaczego pozwolił sobie przywrzeć do ciepłego, smukłego ciała Jeana i było mu z tym błogo. Usnął otulony grzaniem i wdychając ukochany zapach, o którym nigdy więcej nie zapomni.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

Amnezja – Prolog


     Nie miał pojęcia, co się stało. Do ostatnich wyraźnych wspomnień należał podziemny parking i to, jak wyjechał z niego z piskiem opon. Prowadził jak wariat. Ciągle odtwarzanemu w głowie dźwiękowi towarzyszył gniew i dziwne, rozrywające uczucie w piersi. Potem... Głowa pękała mu z bólu, a film się kończył. Przywalił w coś…?
     Co ani trochę nie tłumaczyło, dlaczego miał zawiązane oczy i był skrępowany niczym kurczak na różnie. Opaski zaciskowe wrzynały mu się w skórę na wykręconych za plecami nadgarstkach. Podobnie było z nogami, gdy uderzeniem zmuszono Colina by na nich usiadł. To było zaraz przed tym, jak coś mu wstrzyknięto i jego głowa zaczęła opadać pokonana własnym ciężarem. Umysł błądził setki kilometrów od ciała.
     Wszystkie informacje ukradkiem zbierane przez jego podświadomość plątały się w chaosie, większość zasłyszanych rozmów nie miała sensu. Istniały najwyżej kilka sekund i odchodziły w niebyt razem z koncentracją blondyna.
     Był czyimś więźniem i to nie był żaden prank kuzynów. Mieli go chronić, a nie przerażać na śmierć. Wewnątrz niego spustoszenie siała rozpacz, tym większa im dłużej pozostawał w ciemności, zdając się na pozostałe, nieco otępione zmysły. Bolało go ciało od uderzeń, gardło piekło od krzyczenia i pragnienia i pierwszy raz w życiu żałował, że był rozpieszczonym synkiem tatusia. Zawsze stawiał opór, gdy chodziło o propozycję nauki samoobrony, przetrwania czy durnej poprawy kondycji.
     Po to miał ochroniarzy. I gdzie oni wszyscy teraz?
– Mówisz „zmiana planów”? Wydaje ci się, że tylko ja i chłopcy jesteśmy w wielkim gównie, bo ty siedzisz bezpiecznie na salonach i wydajesz rozkazy?
     Colin spijał tę jednostronną rozmowę, jak rozumiał „szefa”, ponieważ dyrygował innymi. Miał wrażenie, że czymkolwiek go faszerowali, każda następna dawka była słabsza albo z nim jest coś nie tak. Raz litościwie pozwolono mu skorzystać z toalety, chociaż musiano go podtrzymywać, bo za bardzo się chwiał. Podsłuchiwał dalej.
– Głupia suko, nie mówiłaś, że jest pod ochroną koreańskiej mafii! – krzyknął.
     Słuchał z zaciekawieniem, do póki mężczyzna gwałtownie nie urwał rozmowy.
– Podajcie mu ten ogłupiający środek, widzę że się obudził. Ślepi jesteście? Przenosimy go. Do szóstej chcę go mieć tam, gdzie ustaliliśmy.
– A forsa od tej pizdy? – spytał inny ciężkim ochrypłym głosem, od którego włoski na karku stawały mu dęba. Miał co do niego złe przeczucia.
– Jebać tę głupią krowę. Weźmiemy więcej od tatuśka.
– Jak mam gówniarza niańczyć to chcę kolejne piętnaście tysięcy.
– Dostaniesz dwa razy tyle i w gratisie jego dupę do rżnięcia. Byle był żywy, gdy zażądają nagrania.
     Niedaleko niego rozbrzmiał śmiech i chrzęst spod butów. Z daleka trzasnęły drzwi. Colinowi na zmianę robiło się zimno, to gorąco. Nagle ucho owiał mu gorący, chrapliwy oddech.
– Jezu, człowieku. Naprawdę chcesz go zgwałcić? – spytał zniesmaczony jeden z członków „ekipy”. Dotąd naliczył ich czwórkę. Szefa, Zniesmaczonego, Zboka i Mruka. Nie wiedział, czy liczyć „Głupią krowę”, która najwyraźniej ich wynajęła. Czuł zawroty głowy od tej poplątanej sytuacji. – Porwanie i bicie to jedno, ale gwałt… Odurz go chociaż.
– Przeżyje bez znieczulenia, a ty wypierdalaj, jeżeli masz problem z patrzeniem, jak biorę jego chętną dupę – roześmiał się głośno. – Cienias – rzucił za oddalającym się mężczyzną. Po torsie Colina przejechały duże dłonie. Do nozdrzy dotarł fetor potu zmieszanego z tanią wodą kolońską.
     Zalała go fala obrzydzenia. Wygiął się do przodu, chcąc uniknąć odstręczającego kontaktu z gnojem za swoimi plecami. Zadrżał. Był pozbawiony jakiejkolwiek obrony, zdany na łaskę kogoś, kto zamierzał go zgwałcić...
– Nie! – powiedział gorączkowo piskliwym głosem. Coś twardego otarło się o lędźwie Colina, zanim rzuciło nim do przodu na surową posadzkę. Bok twarzy zapulsował ostrym bólem, do oczu napłynęły mu łzy. – Zostaw mnie...  – Siłą obciągnął Colinowi spodnie razem z bielizna pod tyłek i położył na nim z pożądliwym stęknięciem. Próbie wdarcia się do środka towarzyszyło straszliwe pieczenie.
     Wtem rozległ się huk.
– Co do chuja? – Gwałciciel zsunął się z niego z ociąganiem. Colin z trudem przełykał szloch, gardło miał ściśnięte jak w imadle.
– Zabiję cię – wycedził powoli nowy głos. Morderczy, a zarazem jedwabisty… Znajomy. Pamiętał go, ale nie potrafił wynaleźć w głowie odpowiedniej twarzy. Jakby z oddali dobiegł do niego głośny stukot, dźwięk tłuczonego ciała i jęki bólu. Z każdą sekundą słyszał coraz gorzej. – Zdechniesz, sukinsynie – warknął ten sam głos.
     Strach i wstyd słabły w akompaniamencie płynnych kroków zbliżających się w stronę Colina. Może przedawkowali to, czymkolwiek go szprycowali i umierał? Prawie pogrążył się w ciemności, zanim do jego uszu dotarł załamany szept.
– Wybacz mi.