"Tęczowy Piątek już 30 października! 🌈 Tym razem nie tylko w szkołach!
Już po raz piąty obchodzić będziemy Tęczowy Piątek – święto szkolnej części społeczności LGBTQIA w Polsce, którego celem jest pokazanie młodzieży, że są akceptowani i mogą czuć się sobą także w szkołach! Po raz kolejny organizuje je @kph_official.
Tym razem Tęczowy Piątek nie ma jednak dotyczyć tylko osób uczących się, jak mówi Slava Melnyk, dyrektor KPH:
💬 „Nastolatki LGBT potrzebują nas jeszcze bardziej niż dotychczas. Dlatego w tym roku tak ważne jest, by Tęczowy Piątek wyszedł poza szkolne mury. Czas, by dorośli zabrali głos i powiedzieli młodzieży LGBT, że jest OK!”.
Kampania Przeciw Homofobii zachęca, by wesprzeć młodą społeczność LGBT+ w Polsce poprzez:
✅ ubranie się tego dnia na tęczowo,
✅ użycie nakładki #TęczowyPiątek2020 na zdjęcie profilowe na Facebooku,
✅ umieszczenie tweeta z hasztagiem #TęczowyPiątek,
✅ wywieszenie w oknie lub na balkonie tęczowej flagi,
✅ wydrukowanie plakatu ze strony teczowypiatek.pl i powieszenie go w widocznym miejscu
✅ lub, po prostu, do czego najbardziej zachęcamy, zadzwonienie do młodej osoby LGBT, którą się zna, by powiedzieć jej, że może na ciebie liczyć.
ℹ Więcej informacji na temat Tęczowego Piątku i zaplanowanych z tej okazji akcji znajdziecie w mediach społecznościowych KPH i na ich stronie internetowej."
sobota, 24 października 2020
Tęczowy Piątek 🌈
piątek, 23 października 2020
Nigdy nie będziesz szła sama
Nie jesteś sama. #powiedzkomuś
"Nolite te bastardes carborundorum! – Nie dajcie pognębić się sukinsynom!"
piątek, 7 sierpnia 2020
Coś ważnego ❤️💛💚💙💜❤️💛💚💙💜
Pamiętajcie, że was kocham i nie poddawajcie się, nie słuchajcie
złych ludzi chowających się pod płaszczykiem pseudo-religii, nie bójcie
się, jesteście wspaniali - nie zapominajcie o tym. A każdy kto uważa inaczej/nie zgadza się/jest brzydkim homofobem/transfobem/przydupasem długopisu - prawy górny róg, tam jest wyjście :)
LOVE IS LOVE
czwartek, 12 marca 2020
Wróg – 2
20 minut wcześniej, Jaime
Ziemia o tej porze była wilgotna i prawdopodobnie nadawała się do dzikich tańców o zmroku. Był głupi, nie wpadł na to, że Arven wybierze na swoje miejsce snu pieprzony kraj wróżek i złotych kociołków.
– Ale papo, naprawdę nie chciałam żeby tata odszedł.
Prowadziła ich przez starą część cmentarza. Nie wyobrażał sobie, gdzie Arven mógł tutaj spoczywać. Krypty były małe i w kiepskim stanie. Niech diabeł weźmie tę dziewuchę, jeśli zakopała go w ziemi.
Próbowała przekonać mnie, że miała mniej wspólnego z całą sytuacją niż w rzeczywistości, mówiąc o Arvenie tak, jakby naprawdę był martwy. A o ile wiedział, użyli jedynie przeklętego ostrza czarownic.
Moje zdenerwowanie potęguje, podczas gdy staje i rozgląda się dookoła z miną sugerującą bezradność. Udaje, że nie wie, gdzie on jest, a mnie trafia szlag. Przerabiałem to z nią cały zeszły tydzień. Nie różniła się niczym od zdartej płyty wpatrując się we mnie wielkimi ciemnymi oczyma.
– Papo...
Wymierzam jej policzek, zanim zdąży się rozkręcić z tą rodzicielską bzdurą. Wykrzywia usta w grymasie, lecz pozostaje cicho. Merkan, moja prawa ręka i istotny uczestnik spisku sonduje uważnym wzrokiem otoczenie. Ciało ma rozluźnione i sytuacja z Almą zdaje się go nie obchodzić.
– Przestań mnie tak nazywać. Zamknij się i prowadź – radzę z pobrzmiewającą w głosie irytacją.
Nie wiem, jak Arven dba o swój szacunek stwórcy, ale zdecydowanie pozwalał jej na zbyt wiele. Zwyczajowo pobłażliwy. Nic dziwnego, że większość wampirów krzywiła się w pogardzie na widok tej dwójki.
Pochodził ze starego rodu czarownic i jako jedyny mężczyzna w rodzinie dostąpił zaszczytu odziedziczenia magii. Czarownice i wampiry nie znosili się nawzajem. Nieufność pozostała, nawet gdy utracił to, czym wcześniej był. Alma była po prostu rozpuszczona i miała skórę afrykańskiej niewolnicy. Nie traktowano by jej poważnie już za sam fakt pochodzenia.
Gwóźdź do trumny: oboje traktowali się jak rodzina, a nie stwórca i sługa. Dla starych wampirzych wariatów to niedopuszczalne. Nie potrafili obyć się bez hierarchii i całego gównianego ceremoniału.
Pieprzony hipokryta.
Jeszcze niedawno sam niczym się od nich nie różnił. Opływał w nienormalnych ilościach bogactw. Przepych widoczny gołym okiem w najmniejszym elemencie każdego pomieszczenia zamku był niczym więcej jak informacją dla reszty wampirów o jego pozycji.
Z jakiego innego powodu miałby trzymać kolekcję starych instrumentów jakiegoś nadętego muzyka, jeśli sam nie potrafił nawet śpiewać albo rozwieszać na ścianach niezrozumiałe bohomazy schizofrenika? Na pewno nie po to, by się nimi zachwycać.
Blisko sto lat po zniknięciu Arvena byłem zbyt owładnięty obsesją odnalezienia go by dbać o cały ten idiotyczny szajs.
Szczerze mówią, wejście w XXI wiek pod wieloma względami było dla mnie zbawienne. Bardzo stare wampiry wciąż trzymały się swojego małostkowego stylu życia. Przypominały mi wyjątkowo okrutną grupę dzieci bawiących się w piaskownicy, niszczących sobie nawzajem budowle, zazdrosne o to, co miał sąsiad. Zacząłem doceniać dzieła nauki i konieczność zmian, co odmieniło tyle, że przynajmniej po pozbywałem się wszystkich śmieci w wygodny sposób.
Nie mieszkałem już w zamku, a w strzeżonym apartamencie. Grube i długie kotary zastąpiłem solidnymi żaluzjami, więc nie było konieczności schodzić pod ziemię czy wytwarzać sztuczną ciemnicę w obawie przed spaleniem się w promieniach słońca. Zresztą, w swoje 697 urodziny przeskoczyłem pewien wiek dojrzałości. Z każdym rokiem wcześniejsza pobudka przestawała być takim zaskoczeniem. Mogłem spokojnie wychodzić z domu o czwartej po południu pod warunkiem, iż panowało zachmurzenie.
Alma podprowadziła mnie i Merkana pod toporną kryptę rodzinną, wskazując na nią palcem. Wytężyłem całą moc żeby cokolwiek wyczuć, opierając ją na zakurzonej, słabiutkiej więzi małżonka krwi, jednak natrafiłem wyłącznie na pustkę pochowanej w niej, martwej rodziny. Uczucie nie różniło się niczym od płaskiej linii wyświetlanej na respiratorze.
– Nie ma go tam – warknąłem.
– To przez zaklęcia, obłożyliśmy nią w środku całą kryptę – wyjaśniła pospiesznie, skacząc oczami pomiędzy mną, a swoim niedawnym kochankiem. Spogląda na Merkana o ułamek sekundy dłużej, żebrując o pomoc.
To tak żałosne, iż postanawiam jej trochę odpuścić. Wzdycham pod nosem.
– Zostań nią.
Podchodzę do poznaczonego czasem kamienia, chwytając za wąskie wyżłobienie po jednej stronie i przyciągając do siebie. Odsłonięcie kilku centymetrów zajmuje mi długą minutę, ale nie ustaję w zmaganiach. Wewnątrz mnie ekscytacja puchnie niczym balon, tak bardzo chciałbym już zobaczyć ukochanego mężczyznę.
Po dłuższej chwili krypta jest otwarta. Do nosa wgryza się pył. Decyduję się zapalić latarkę zamiast wytężać zmysły i schodzę po trzech stopniach w dół. Wzdłuż ścian stoją dwie trumny, naprzeciwko wejścia dostrzegam skalną półkę z urnami na prochy.
Ruszam do trumny po lewej, pakuję latarkę między zęby i odsuwam pokrywę na kilkanaście centymetrów. Ze środka szczerzy się szkielet w pogryzionej sukni.
– Nie ciebie szukałem – syczę do kości. Spinam się cały, bo wiem, że szansa wynosi pół na pół. Arven będzie w tej po prawej albo nie. Podchodzę do niej z absurdalną ostrożnością, jakby kochanek za chwilę miał z niej wyskoczyć i uciec. – Arven, kochanie... – pcham, jednocześnie mamrocząc z zamkniętymi oczami.
Otwieram jedno oko. Trumna jest pusta.
Zalewająca mnie furia jest nie do powstrzymania. Wybiegam na zewnątrz planując obdarcie tej małej gówniary ze skóry i powieszenie jej w salonie, lecz zanim się do niej zbliżę pada przed mną zgięta w pół, na kolanach. Jęczy z bólu, przyciskając dłonie do noży wbitych aż po rękojeści po obu bokach.
– Wiesz, komu jestem lojalny. Daj mu to, czego pragnie i nie będę cię więcej krzywdzić – powiedział Merkan, patrząc na nią z góry z dziwną miną. To byłoby nawet ciekawe, gdybym nie był wściekły.
– Sam za chwilę ją na coś nadzieję, jeżeli nie powie teraz, gdzie jest mój Małżonek krwi.
– Tata jest... niczyj.
Boże. Żałuję, że nie mogę jej rozczłonkować i porozrzucać po całym kontynencie, ale Arven skopałby mi dupę, gdybym za bardzo ją uszkodził. Ta mała idiotka jest dla niego istotniejsza niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaciskam mocno zęby w próbie opanowania nerwów. Zostawiłem sobie tę groźbę na ostateczność i ten moment właśnie nastąpił.
– Pytam ostatni raz albo dowiesz się, jakie to uczucie przypiekać się w pierwszych promieniach słońca nabita na pal. Jeżeli faktycznie tu jest, bez ciebie też mogę go znaleźć.
Nie mógłbym tak po prostu wystawić ją na światło dnia. Wampiry palą się inaczej od wszystkiego, co istnieje. Byłaby z niej wielka i niegasnąca pochodnia widoczna w satelitach. Za dużo pierdolonego zachodu, ale spełnienie groźby kusiło. Arven mógłby go ukrzyżować za samą myśl.
Alma oczywiście o tym nie wiedziała. Głupia dziewczyna.
– Tata nie chciał! Nienawidzi cię!
– Czy Arven chciał żebyś zabrała wiedzę o jego spoczynku do grobu? – myślę na głos, uśmiechając się szeroko na niefortunny dobór słów, przechadzam się tam i z powrotem. Czekam aż pęknie. – Nudzisz mnie. Z przyjemnością ci to załatwię.
– Piąta krypta od przekroczenia starej części – szepcze pospiesznie, a po jej twarzy spływają łzy.
Ucinam dalsze wskazówki, podchodząc szybko i wbijając srebrne ostrze w jej gardło. Wybałusza oczy zaszokowana, jak dziecko, które powiedziało rodzicowi prawdę, a ten mu nie uwierzył. Nie wiem, czego oczekiwała.
Krztusi się krwią.
– Czekają cię o wiele gorsze rzeczy.
Ziemia o tej porze była wilgotna i prawdopodobnie nadawała się do dzikich tańców o zmroku. Był głupi, nie wpadł na to, że Arven wybierze na swoje miejsce snu pieprzony kraj wróżek i złotych kociołków.
– Ale papo, naprawdę nie chciałam żeby tata odszedł.
Prowadziła ich przez starą część cmentarza. Nie wyobrażał sobie, gdzie Arven mógł tutaj spoczywać. Krypty były małe i w kiepskim stanie. Niech diabeł weźmie tę dziewuchę, jeśli zakopała go w ziemi.
Próbowała przekonać mnie, że miała mniej wspólnego z całą sytuacją niż w rzeczywistości, mówiąc o Arvenie tak, jakby naprawdę był martwy. A o ile wiedział, użyli jedynie przeklętego ostrza czarownic.
Moje zdenerwowanie potęguje, podczas gdy staje i rozgląda się dookoła z miną sugerującą bezradność. Udaje, że nie wie, gdzie on jest, a mnie trafia szlag. Przerabiałem to z nią cały zeszły tydzień. Nie różniła się niczym od zdartej płyty wpatrując się we mnie wielkimi ciemnymi oczyma.
– Papo...
Wymierzam jej policzek, zanim zdąży się rozkręcić z tą rodzicielską bzdurą. Wykrzywia usta w grymasie, lecz pozostaje cicho. Merkan, moja prawa ręka i istotny uczestnik spisku sonduje uważnym wzrokiem otoczenie. Ciało ma rozluźnione i sytuacja z Almą zdaje się go nie obchodzić.
– Przestań mnie tak nazywać. Zamknij się i prowadź – radzę z pobrzmiewającą w głosie irytacją.
Nie wiem, jak Arven dba o swój szacunek stwórcy, ale zdecydowanie pozwalał jej na zbyt wiele. Zwyczajowo pobłażliwy. Nic dziwnego, że większość wampirów krzywiła się w pogardzie na widok tej dwójki.
Pochodził ze starego rodu czarownic i jako jedyny mężczyzna w rodzinie dostąpił zaszczytu odziedziczenia magii. Czarownice i wampiry nie znosili się nawzajem. Nieufność pozostała, nawet gdy utracił to, czym wcześniej był. Alma była po prostu rozpuszczona i miała skórę afrykańskiej niewolnicy. Nie traktowano by jej poważnie już za sam fakt pochodzenia.
Gwóźdź do trumny: oboje traktowali się jak rodzina, a nie stwórca i sługa. Dla starych wampirzych wariatów to niedopuszczalne. Nie potrafili obyć się bez hierarchii i całego gównianego ceremoniału.
Pieprzony hipokryta.
Jeszcze niedawno sam niczym się od nich nie różnił. Opływał w nienormalnych ilościach bogactw. Przepych widoczny gołym okiem w najmniejszym elemencie każdego pomieszczenia zamku był niczym więcej jak informacją dla reszty wampirów o jego pozycji.
Z jakiego innego powodu miałby trzymać kolekcję starych instrumentów jakiegoś nadętego muzyka, jeśli sam nie potrafił nawet śpiewać albo rozwieszać na ścianach niezrozumiałe bohomazy schizofrenika? Na pewno nie po to, by się nimi zachwycać.
Blisko sto lat po zniknięciu Arvena byłem zbyt owładnięty obsesją odnalezienia go by dbać o cały ten idiotyczny szajs.
Szczerze mówią, wejście w XXI wiek pod wieloma względami było dla mnie zbawienne. Bardzo stare wampiry wciąż trzymały się swojego małostkowego stylu życia. Przypominały mi wyjątkowo okrutną grupę dzieci bawiących się w piaskownicy, niszczących sobie nawzajem budowle, zazdrosne o to, co miał sąsiad. Zacząłem doceniać dzieła nauki i konieczność zmian, co odmieniło tyle, że przynajmniej po pozbywałem się wszystkich śmieci w wygodny sposób.
Nie mieszkałem już w zamku, a w strzeżonym apartamencie. Grube i długie kotary zastąpiłem solidnymi żaluzjami, więc nie było konieczności schodzić pod ziemię czy wytwarzać sztuczną ciemnicę w obawie przed spaleniem się w promieniach słońca. Zresztą, w swoje 697 urodziny przeskoczyłem pewien wiek dojrzałości. Z każdym rokiem wcześniejsza pobudka przestawała być takim zaskoczeniem. Mogłem spokojnie wychodzić z domu o czwartej po południu pod warunkiem, iż panowało zachmurzenie.
Alma podprowadziła mnie i Merkana pod toporną kryptę rodzinną, wskazując na nią palcem. Wytężyłem całą moc żeby cokolwiek wyczuć, opierając ją na zakurzonej, słabiutkiej więzi małżonka krwi, jednak natrafiłem wyłącznie na pustkę pochowanej w niej, martwej rodziny. Uczucie nie różniło się niczym od płaskiej linii wyświetlanej na respiratorze.
– Nie ma go tam – warknąłem.
– To przez zaklęcia, obłożyliśmy nią w środku całą kryptę – wyjaśniła pospiesznie, skacząc oczami pomiędzy mną, a swoim niedawnym kochankiem. Spogląda na Merkana o ułamek sekundy dłużej, żebrując o pomoc.
To tak żałosne, iż postanawiam jej trochę odpuścić. Wzdycham pod nosem.
– Zostań nią.
Podchodzę do poznaczonego czasem kamienia, chwytając za wąskie wyżłobienie po jednej stronie i przyciągając do siebie. Odsłonięcie kilku centymetrów zajmuje mi długą minutę, ale nie ustaję w zmaganiach. Wewnątrz mnie ekscytacja puchnie niczym balon, tak bardzo chciałbym już zobaczyć ukochanego mężczyznę.
Po dłuższej chwili krypta jest otwarta. Do nosa wgryza się pył. Decyduję się zapalić latarkę zamiast wytężać zmysły i schodzę po trzech stopniach w dół. Wzdłuż ścian stoją dwie trumny, naprzeciwko wejścia dostrzegam skalną półkę z urnami na prochy.
Ruszam do trumny po lewej, pakuję latarkę między zęby i odsuwam pokrywę na kilkanaście centymetrów. Ze środka szczerzy się szkielet w pogryzionej sukni.
– Nie ciebie szukałem – syczę do kości. Spinam się cały, bo wiem, że szansa wynosi pół na pół. Arven będzie w tej po prawej albo nie. Podchodzę do niej z absurdalną ostrożnością, jakby kochanek za chwilę miał z niej wyskoczyć i uciec. – Arven, kochanie... – pcham, jednocześnie mamrocząc z zamkniętymi oczami.
Otwieram jedno oko. Trumna jest pusta.
Zalewająca mnie furia jest nie do powstrzymania. Wybiegam na zewnątrz planując obdarcie tej małej gówniary ze skóry i powieszenie jej w salonie, lecz zanim się do niej zbliżę pada przed mną zgięta w pół, na kolanach. Jęczy z bólu, przyciskając dłonie do noży wbitych aż po rękojeści po obu bokach.
– Wiesz, komu jestem lojalny. Daj mu to, czego pragnie i nie będę cię więcej krzywdzić – powiedział Merkan, patrząc na nią z góry z dziwną miną. To byłoby nawet ciekawe, gdybym nie był wściekły.
– Sam za chwilę ją na coś nadzieję, jeżeli nie powie teraz, gdzie jest mój Małżonek krwi.
– Tata jest... niczyj.
Boże. Żałuję, że nie mogę jej rozczłonkować i porozrzucać po całym kontynencie, ale Arven skopałby mi dupę, gdybym za bardzo ją uszkodził. Ta mała idiotka jest dla niego istotniejsza niż cokolwiek innego na tym świecie. Zaciskam mocno zęby w próbie opanowania nerwów. Zostawiłem sobie tę groźbę na ostateczność i ten moment właśnie nastąpił.
– Pytam ostatni raz albo dowiesz się, jakie to uczucie przypiekać się w pierwszych promieniach słońca nabita na pal. Jeżeli faktycznie tu jest, bez ciebie też mogę go znaleźć.
Nie mógłbym tak po prostu wystawić ją na światło dnia. Wampiry palą się inaczej od wszystkiego, co istnieje. Byłaby z niej wielka i niegasnąca pochodnia widoczna w satelitach. Za dużo pierdolonego zachodu, ale spełnienie groźby kusiło. Arven mógłby go ukrzyżować za samą myśl.
Alma oczywiście o tym nie wiedziała. Głupia dziewczyna.
– Tata nie chciał! Nienawidzi cię!
– Czy Arven chciał żebyś zabrała wiedzę o jego spoczynku do grobu? – myślę na głos, uśmiechając się szeroko na niefortunny dobór słów, przechadzam się tam i z powrotem. Czekam aż pęknie. – Nudzisz mnie. Z przyjemnością ci to załatwię.
– Piąta krypta od przekroczenia starej części – szepcze pospiesznie, a po jej twarzy spływają łzy.
Ucinam dalsze wskazówki, podchodząc szybko i wbijając srebrne ostrze w jej gardło. Wybałusza oczy zaszokowana, jak dziecko, które powiedziało rodzicowi prawdę, a ten mu nie uwierzył. Nie wiem, czego oczekiwała.
Krztusi się krwią.
– Czekają cię o wiele gorsze rzeczy.
niedziela, 8 marca 2020
Atmosfera – 2
W weekendy Jabłko Magdaleny przechodziło oblężenie.
Do lokalu ciężko było nie trafić, jeśli człowiek był głodny i akurat znajdował się blisko centrum. Neon, który dumnie obwieszczał, co można znaleźć w Jabłku był widoczny chyba z kilometra. Na początku miejscowi zajrzeli z ciekawości, z nadzieją na zmieszanie dziwactwa ciotki z błotem, lecz szybko przekonali się, że "to dziwne/śmieszne coś bez mięsa i nabiału jest nie tylko jadalne", kuchnia ciotka była fenomenalna i każdy jeden z tych sceptycznych dupków dałby się teraz pokroić za dokładkę swojego ulubionego dania w wersji Magdaleny (chociaż buraków nie brakowało).
Z turystami było prościej, a sprawę zdecydowanie ułatwiło umieszczenie ich lokalizacji z porządnym opisem w google maps, na co Dawid naciskał od długiego czasu. Raz nawet właścicielka znalazła się w jakimś magazynie dla początkujących i innowacyjnych restauratorów oraz lokalnej gazecie.
Zgodnie z umową pracował cały dzień bez zająknięcia, za darmo. Drugi rok z rzędu, co oznaczało, że ciotka prawdopodobnie wykorzystuje wstydliwą determinację Dawida do granic możliwości.
Bałem się, iż bez wsparcia rodziny niczego nie uda mi się osiągnąć, dlatego zawarłem wyjątkowo niekorzystną umowę ze swoim ojcem i Magdaleną. Nie, żebym w tym pierwszym przypadku miał wielkie pole do działania... Pewnie dziękowała wszystkim wegańskim bożkom czy cokolwiek tam czciła na boku, za upartość szwagra i uprzykrzanie mi życia przez jego wygórowane ambicje oraz groźby wydziedziczeniem. Nastoletnie życie ssie.
Jakiś czas temu nastąpiła kolejna zmiana w wykonywanych przeze mnie funkcji. Kelnerowanie od dziesiątej rano do wpół do pierwszej zakończyła dwugodzinna przerwa na obiad. O trzeciej pomagałem Monice, baristce wydawać kawy i bubble tea, a za dwadzieścia szósta byłem zmuszony warować przy kasie.
Od stania bardziej niż od lawirowania między stolikami bolały mnie nogi, a ramiona i szyję miałem cholernie spięte ze sztywności i wytworności prostych pleców. Przynajmniej nie groził mi krzywy kręgosłup. Wszyscy w rodzinie byli tym uszczęśliwieni, poza mną i dla jasności - mówię o pomaganiu w Jabłku.
Robiłem to z konieczności żeby wygrzebać się z tony gówna, w którym zagrzebał mnie ojciec począwszy od najdrobniejszych wyborów związanych ze szkołą, aż po życie zawodowe. Może nawet prywatne. Kto wie, czy nie wyda mnie za anestezjologa czy innego lekarza jakiejkolwiek płci, tak długo jak będzie to oznaczało kolejnego medo-świra w rodzinie.
Dzisiaj Magdalena pozwoliła mi wyjść wcześniej żebym pouczył się na nadchodzący test z chemii. Rząd szmat zapisanych wściekle czerwonym długopisem z tego przedmiotu wyglądałby ładnie, gdyby tylko dotyczył kogoś innego, a nie przedstawiał opinii nauczycielki na temat absorbowanej przeze mnie wiedzy.
Wzdrygałem się na samą myśl o wtorku. Dotąd korepetycje przynosiły mierne skutki. Nawet dobrze mi szło rozwiązywanie reakcji przy korepetytorze, ale w szkole trybiki w moim mózgu przeskakiwały do strefy zimnego potu i lęku, bo zadania wyglądały jak coś sprowadzonego z kosmosu.
Już wiedziałem, co będę porabiał po powrocie do domu. Sobotni wieczór nabierze obrzydliwie zniechęcającej aury: zero oglądania seriali, tępego scrollowania na facebooku lub inście, wkurzania Dominika przez wideorozmowę, żadnego nowego rozdziału komiksu. Chemia, chemia i jeszcze raz chemia. Bałby się odejść od biurka żeby się lenić, matka na pewno będzie go sprawdzać. Magdalena zawsze dawała siostrze cynk, że jej syn wychodzi przed ustaloną porą.
W przypływie frustracji przypomni sobie każdy moment, gdy mógł pokazać środkowy palec tym wybrednym, nadąsanym fiutom i odreagować chociaż trochę. Zmarnowany z powodu zapasu cierpliwości, jaki musiał w sobie wyhodować od samych początków w lokalu.
Z drugiej strony godziny w kawiarni były świetną okazją do swobodnej obserwacji wszelkiej maści dziwaków, a to do powstawania w mojej głowie opowieści z potencjałem. Żałowałem, że nie miałem czasu spisywać tych pomysłów. Gdy coś raz wpadło mi do głowy, ciężko było powstrzymać się od stawiania monumentalnych budowli ze słów.
Co chwila zerkałem na zegarek, odliczając minuty do wyjścia. Stała klientka, Penelopa próbowała wciągnąć mnie w rozmowę pod pretekstem niezdecydowania w kwestii wyboru deseru, jednak byłem zbyt zmęczony, by odpowiadać pełnymi zdaniami czy dawać swoje aktorskie popisy udając zainteresowanie historią o tym, jakie wiodła życie jako hrabina na Mazurach.
I równie szybko, jak straciła mną zainteresowanie przy gablocie ze słodkimi wypiekami ciotki przystanęła następna ofiara Penelopy. Uchwyciła go sękatymi palcami za rękę, sprawiając niewinne wrażenie, iż potrzebuje podtrzymania.
Chłopak był chyba w tym samym wieku, co ja i uśmiechał się w sposób, który zwykle potrafiłem sobie tylko wyobrazić - po części tajemniczo i trochę rozbrajająco, jakby znał czyjąś słodką tajemnicę, a przy tym zupełnie niewymuszony podczas słuchania paplaniny staruszki. Przeskakiwał zielonymi oczami na przemian na Penelopę i, zdaje się na chałwę migdałową, a przy tym drugim rozpalało się w nich coś pożądliwego. Widziałem to po sposobie, w jaki koncentrował swoją uwagę i oblizywał wargi.
Gdyby nie te detale, z daleka nadałbym mu etykietę typowego szczypiora, na którego dręczenie pokusiłoby się sporo osób - wysoki, chudy, pewnie słabowity, niepoprawny mól książkowy albo gamer, ale, cholera, teraz nie mogłem oderwać wzroku od tych ciemnych i lekko kręcących się na czole włosów oraz zaczerwienionego z zimna nosa.
No proszę, odezwała się moja gejowska część.
– Dawid? Możesz już iść.
Obok mnie wyrosła Jagoda ze swoim dobrotliwym uśmiechem. O Boże.
– Jeszcze pięć minut – mruknąłem.
Czułem jej zdziwienie bez patrzenia na nią. W duchu zacząłem się modlić aby Penelopa dała chłopakowi już spokój. Nie widziałem go tutaj wcześniej, chociaż istniała szansa, iż przychodził do kawiarni w tygodniu. W każdym razie - nie wróżyłem nam ponownego spotkania, dlatego chciałem zaspokoić ciekawość i usłyszeć brzmienie głosu posiadacza wszystkowiedzącego uśmieszku.
Jasne, teraz sam brzmię jak sentymentalny idiota. Niech będzie.
– Wiesz, że możesz do nich podejść? – szepnęła konspiracyjnie wciąż stojąca przy mnie Jagoda. Była jakieś piętnaście lat starsza, ale ubierała tak, jakby uważała nas za rówieśników. Różowy cienki sweterek, dżinsy z dziurami, masa pobrzękujących bransoletek na nadgarstkach, długie kółka w uszach, mocno podkreślone oczy i stado kolczyków na ładnej twarzy. Żywa abstrakcja.
– Nie mogę.
Zachichotała, klepnęła mnie w ramię i rzuciła, że w takim razie idzie jeszcze na dymka.
Podbijanie do dziewczyn to jedno i nie jest tak skomplikowane, jak próba obczajania drugiego faceta. Za to można dostać w zęby, a o swoje bardzo się troszczyłem.
Zmrużyłem oczy, obracając w głowie możliwe scenariusze. To nie tak, że zamierzam zapytać prosto z mostu: wolisz chłopców czy dziewczyny? Albo: masz ochotę zaczekać aż skończę pracę?
Nie byłem nieśmiały, ale od jakiegoś czasu czułem się niezręcznie za każdym razem, kiedy podobała mi się osoba tej samej płci. Jakbym w istocie robił coś diabolicznego stwierdzeniem, że ktoś jest atrakcyjny. Nie zrozumcie mnie źle, nikt nie miał nic przeciwko mojemu biseksualizmowi. Po prostu zbyt wiele naczytałem się artykułów o ostatnich wypowiedziach top biskupów o tęczowej zarazie, homolobby i potępieniu (razem z wtórującym im starym ludziom, którzy ni cholera nie mieli nawet pojęcia, co oznacza pojęcie heteroseksualizmu) a jakby tego było mało telewizja zaczęła przeistaczać się przez pisowskich polityków w arenę walk z wymyślonym wrogiem. Rzygać się od tego wszystkiego chciało.
Wywróciłem oczami i przemieściłem się w lewo, w stronę szklanej lady z brownie, kruchą tartą z solonym karmelem, ciastem marchewkowym, sernikiem matcha, donutami i chałwą.
Jagoda miała rację.
Do lokalu ciężko było nie trafić, jeśli człowiek był głodny i akurat znajdował się blisko centrum. Neon, który dumnie obwieszczał, co można znaleźć w Jabłku był widoczny chyba z kilometra. Na początku miejscowi zajrzeli z ciekawości, z nadzieją na zmieszanie dziwactwa ciotki z błotem, lecz szybko przekonali się, że "to dziwne/śmieszne coś bez mięsa i nabiału jest nie tylko jadalne", kuchnia ciotka była fenomenalna i każdy jeden z tych sceptycznych dupków dałby się teraz pokroić za dokładkę swojego ulubionego dania w wersji Magdaleny (chociaż buraków nie brakowało).
Z turystami było prościej, a sprawę zdecydowanie ułatwiło umieszczenie ich lokalizacji z porządnym opisem w google maps, na co Dawid naciskał od długiego czasu. Raz nawet właścicielka znalazła się w jakimś magazynie dla początkujących i innowacyjnych restauratorów oraz lokalnej gazecie.
Zgodnie z umową pracował cały dzień bez zająknięcia, za darmo. Drugi rok z rzędu, co oznaczało, że ciotka prawdopodobnie wykorzystuje wstydliwą determinację Dawida do granic możliwości.
Bałem się, iż bez wsparcia rodziny niczego nie uda mi się osiągnąć, dlatego zawarłem wyjątkowo niekorzystną umowę ze swoim ojcem i Magdaleną. Nie, żebym w tym pierwszym przypadku miał wielkie pole do działania... Pewnie dziękowała wszystkim wegańskim bożkom czy cokolwiek tam czciła na boku, za upartość szwagra i uprzykrzanie mi życia przez jego wygórowane ambicje oraz groźby wydziedziczeniem. Nastoletnie życie ssie.
Jakiś czas temu nastąpiła kolejna zmiana w wykonywanych przeze mnie funkcji. Kelnerowanie od dziesiątej rano do wpół do pierwszej zakończyła dwugodzinna przerwa na obiad. O trzeciej pomagałem Monice, baristce wydawać kawy i bubble tea, a za dwadzieścia szósta byłem zmuszony warować przy kasie.
Od stania bardziej niż od lawirowania między stolikami bolały mnie nogi, a ramiona i szyję miałem cholernie spięte ze sztywności i wytworności prostych pleców. Przynajmniej nie groził mi krzywy kręgosłup. Wszyscy w rodzinie byli tym uszczęśliwieni, poza mną i dla jasności - mówię o pomaganiu w Jabłku.
Robiłem to z konieczności żeby wygrzebać się z tony gówna, w którym zagrzebał mnie ojciec począwszy od najdrobniejszych wyborów związanych ze szkołą, aż po życie zawodowe. Może nawet prywatne. Kto wie, czy nie wyda mnie za anestezjologa czy innego lekarza jakiejkolwiek płci, tak długo jak będzie to oznaczało kolejnego medo-świra w rodzinie.
Dzisiaj Magdalena pozwoliła mi wyjść wcześniej żebym pouczył się na nadchodzący test z chemii. Rząd szmat zapisanych wściekle czerwonym długopisem z tego przedmiotu wyglądałby ładnie, gdyby tylko dotyczył kogoś innego, a nie przedstawiał opinii nauczycielki na temat absorbowanej przeze mnie wiedzy.
Wzdrygałem się na samą myśl o wtorku. Dotąd korepetycje przynosiły mierne skutki. Nawet dobrze mi szło rozwiązywanie reakcji przy korepetytorze, ale w szkole trybiki w moim mózgu przeskakiwały do strefy zimnego potu i lęku, bo zadania wyglądały jak coś sprowadzonego z kosmosu.
Już wiedziałem, co będę porabiał po powrocie do domu. Sobotni wieczór nabierze obrzydliwie zniechęcającej aury: zero oglądania seriali, tępego scrollowania na facebooku lub inście, wkurzania Dominika przez wideorozmowę, żadnego nowego rozdziału komiksu. Chemia, chemia i jeszcze raz chemia. Bałby się odejść od biurka żeby się lenić, matka na pewno będzie go sprawdzać. Magdalena zawsze dawała siostrze cynk, że jej syn wychodzi przed ustaloną porą.
W przypływie frustracji przypomni sobie każdy moment, gdy mógł pokazać środkowy palec tym wybrednym, nadąsanym fiutom i odreagować chociaż trochę. Zmarnowany z powodu zapasu cierpliwości, jaki musiał w sobie wyhodować od samych początków w lokalu.
Z drugiej strony godziny w kawiarni były świetną okazją do swobodnej obserwacji wszelkiej maści dziwaków, a to do powstawania w mojej głowie opowieści z potencjałem. Żałowałem, że nie miałem czasu spisywać tych pomysłów. Gdy coś raz wpadło mi do głowy, ciężko było powstrzymać się od stawiania monumentalnych budowli ze słów.
Co chwila zerkałem na zegarek, odliczając minuty do wyjścia. Stała klientka, Penelopa próbowała wciągnąć mnie w rozmowę pod pretekstem niezdecydowania w kwestii wyboru deseru, jednak byłem zbyt zmęczony, by odpowiadać pełnymi zdaniami czy dawać swoje aktorskie popisy udając zainteresowanie historią o tym, jakie wiodła życie jako hrabina na Mazurach.
I równie szybko, jak straciła mną zainteresowanie przy gablocie ze słodkimi wypiekami ciotki przystanęła następna ofiara Penelopy. Uchwyciła go sękatymi palcami za rękę, sprawiając niewinne wrażenie, iż potrzebuje podtrzymania.
Chłopak był chyba w tym samym wieku, co ja i uśmiechał się w sposób, który zwykle potrafiłem sobie tylko wyobrazić - po części tajemniczo i trochę rozbrajająco, jakby znał czyjąś słodką tajemnicę, a przy tym zupełnie niewymuszony podczas słuchania paplaniny staruszki. Przeskakiwał zielonymi oczami na przemian na Penelopę i, zdaje się na chałwę migdałową, a przy tym drugim rozpalało się w nich coś pożądliwego. Widziałem to po sposobie, w jaki koncentrował swoją uwagę i oblizywał wargi.
Gdyby nie te detale, z daleka nadałbym mu etykietę typowego szczypiora, na którego dręczenie pokusiłoby się sporo osób - wysoki, chudy, pewnie słabowity, niepoprawny mól książkowy albo gamer, ale, cholera, teraz nie mogłem oderwać wzroku od tych ciemnych i lekko kręcących się na czole włosów oraz zaczerwienionego z zimna nosa.
No proszę, odezwała się moja gejowska część.
– Dawid? Możesz już iść.
Obok mnie wyrosła Jagoda ze swoim dobrotliwym uśmiechem. O Boże.
– Jeszcze pięć minut – mruknąłem.
Czułem jej zdziwienie bez patrzenia na nią. W duchu zacząłem się modlić aby Penelopa dała chłopakowi już spokój. Nie widziałem go tutaj wcześniej, chociaż istniała szansa, iż przychodził do kawiarni w tygodniu. W każdym razie - nie wróżyłem nam ponownego spotkania, dlatego chciałem zaspokoić ciekawość i usłyszeć brzmienie głosu posiadacza wszystkowiedzącego uśmieszku.
Jasne, teraz sam brzmię jak sentymentalny idiota. Niech będzie.
– Wiesz, że możesz do nich podejść? – szepnęła konspiracyjnie wciąż stojąca przy mnie Jagoda. Była jakieś piętnaście lat starsza, ale ubierała tak, jakby uważała nas za rówieśników. Różowy cienki sweterek, dżinsy z dziurami, masa pobrzękujących bransoletek na nadgarstkach, długie kółka w uszach, mocno podkreślone oczy i stado kolczyków na ładnej twarzy. Żywa abstrakcja.
– Nie mogę.
Zachichotała, klepnęła mnie w ramię i rzuciła, że w takim razie idzie jeszcze na dymka.
Podbijanie do dziewczyn to jedno i nie jest tak skomplikowane, jak próba obczajania drugiego faceta. Za to można dostać w zęby, a o swoje bardzo się troszczyłem.
Zmrużyłem oczy, obracając w głowie możliwe scenariusze. To nie tak, że zamierzam zapytać prosto z mostu: wolisz chłopców czy dziewczyny? Albo: masz ochotę zaczekać aż skończę pracę?
Nie byłem nieśmiały, ale od jakiegoś czasu czułem się niezręcznie za każdym razem, kiedy podobała mi się osoba tej samej płci. Jakbym w istocie robił coś diabolicznego stwierdzeniem, że ktoś jest atrakcyjny. Nie zrozumcie mnie źle, nikt nie miał nic przeciwko mojemu biseksualizmowi. Po prostu zbyt wiele naczytałem się artykułów o ostatnich wypowiedziach top biskupów o tęczowej zarazie, homolobby i potępieniu (razem z wtórującym im starym ludziom, którzy ni cholera nie mieli nawet pojęcia, co oznacza pojęcie heteroseksualizmu) a jakby tego było mało telewizja zaczęła przeistaczać się przez pisowskich polityków w arenę walk z wymyślonym wrogiem. Rzygać się od tego wszystkiego chciało.
Wywróciłem oczami i przemieściłem się w lewo, w stronę szklanej lady z brownie, kruchą tartą z solonym karmelem, ciastem marchewkowym, sernikiem matcha, donutami i chałwą.
Jagoda miała rację.
wtorek, 21 stycznia 2020
Wróg – 1
Obserwuję
z wystudiowanym spokojem Almę ściskającą ostrze czarownicy, które ma wbić w moje
zimne serce. Drży nieznacznie, ale nie dlatego, że w krypcie jest chłodno,
powietrze zwietrzało, a do ścian i podłogi przyległ kurz.
Mój
współlokator leży wygodnie w kamiennej trumnie w samym centrum pomieszczenia,
mnie wcisnęliśmy w zwykłą drewnianą skrzynię o długości metra osiemdziesiąt
oraz pół metra szerokości, w niewielką przestrzeń pomiędzy niego, a ścianę.
Nie było
czasu na kopiowanie scenerii po to by nadać jej kształt rodzinnego grobu. Poza
tym planowałem dla siebie i Almy własny grobowiec położony gdzieś na Wyspach
Owczych, skąd pochodziłem.
Boi się,
przepełnia ją tak wiele lęków, że nie na wszystkie potrafię odnaleźć remedium.
W tym momencie zlewają się w jedno uczucie przypadające na stratę. Nie mam w
planie szybkiego powrotu i wiem, jaką samotność odczuje. Żadne z nas nic na to
nie poradzi, tak długo jak Jaime gdzieś się tam na mnie czai.
– Minimalnie 200 lat, Almo – przypominam, pragnąc
aby w ten czas ktoś dobił mojego największego wroga na amen. Modlę się o to do
jednej ze swoich bogiń. Od wieków nie jestem człowiekiem ani czarownikiem,
jednak nie wyzbyłem się pewnych odruchów, a jednym z nich są rzadkie modlitwy
do bóstw opiekuńczych. Czuję się spokojniej ze swoją wampirzą naturą i
jednoczesną świadomością, iż nie utraciłem tego, co dla mnie fundamentalne. –
Pamiętaj, o czym mówiłem. Wyjmij ostrze tylko i wyłącznie, gdy popadniesz w
śmiertelne kłopoty. Poza tym…
– Co najmniej 130 lat przed odwiedzeniem Francji
albo Anglii – mamrocze pustym głosem.
Kiwa
głową dłużej niż powinna i znowu zaczynam się martwić, czy poradzi sobie bez
ochronnej parasolki nad cudownymi czarnymi lokami, którą rozkładałem od kiedy
miała dwa latka. Decyduję się sięgnąć do czegoś na granicy sugestii i hipnozy,
wiem, że zadziała, bo jako stwórca Almy jest szczególnie podatna na moją moc.
– Mój mały cud – szczebioczę jakby była tą samą
dwulatką, którą znalazłem i adoptowałem. –Świetnie sobie poradzisz, córko – dopowiadam
kojącym głosem, wkładając w nie dumę, miłość i szczyptę wampirzej magii. Powieki
Almy opadają na długą sekundę. – Kocham cię.
Rozwiera
oczy, nagle w pełni przytomna i potrafiąca kontrolować ułamek strachu przed
nieznanym. Wie, co zrobiłem i patrzy na mnie z grymasem. Z prawego oka wymyka
się jej czerwona łza, a ja wzdycham głęboko, układam wygodniej i naciągam do
połowy brzucha gruby koc podarowany mi chwilę wcześniej, ponieważ nie mogła
znieść myśli, że będzie mi zimno.
Uśmiecham
się promiennie na tę niedorzeczność.
– Teraz – szepcę.
Wbija we
mnie ostrze. Czuję palący ból rezonujący od serca do wszystkich kończyn,
chciałbym jęknąć, ale zanim struny głosowe zdążą wytworzyć dźwięk – ciało
wiotczeje.
Mój umysł
zasnuwa nieprzenikniona czerń snu.
*
Powietrze
nie jest mi potrzebne do życia. Wampiry nie oddychają, ale nabieram go głęboko
do płuc jakbym wciąż był śmiertelny. Przyzwyczajenie. Otwarcie oczu stanowi większe
wyzwanie, powieki są ciężkie i od wewnątrz zdają się przyklejone do
przesuszonego organu.
Jestem
zdezorientowany. Nie wiem, ile minęło od momentu, gdy Alma zabezpieczyła mnie w
krypcie. Czarownica ostrzegała, że pobudka może zostawić utrzymujące się przez
pewien czas nieprzyjemne skutki uboczne.
Głód
wtacza się do mojego umysłu niczym wirus. Zwija żołądek w roladę, a ta zostaje
zmiażdżona w wyniku fali gwałtownych skurczy. Głód zawsze jest obecny i domaga
się zaspokojenia. Zawsze rywalizuje o kontrolę w krytycznych sytuacjach.
Ostatecznie
udaje się mi odrobinę je rozewrzeć i chociaż wszystko jest rozmyte,
przynajmniej opanowuję krwiożerczy instynkt. Nie mniej wątpię, czy w obecnym
stanie mógłbym zrobić komukolwiek krzywdę. Nasłuchuję głosu Almy, kiedy do
nozdrzy dociera woń świeżej krwi. Ktoś wciska mi do ust poszarpany przegub.
Posoka
zalewa gardło i krztuszę się. Ciemno szkarłatne krople ciekną po obu kącikach
ust plamiąc zapadnięte policzki, zmuszając do przełykania. Moje wiotkie ciało
na przemian napina się i rozluźnia. Czuję, jak pożywny posiłek odżywia każdą
komórkę organizmu.
Krew
nagle przestaje płynąć, ale już dawno przestałem myśleć o tym, jakie to dziwne.
W tej chwili zależy mi wyłącznie na dalszym gaszeniu pragnienia. Wgryzam się w
skórę, potrzebując więcej.
– Dość – zakazuje surowym głosem dalszego picia. Wyszarpuje
rękę spomiędzy moich chciwych ust.
Dostaję
kilka sekund na przyswojenie sobie głosu smacznego właściciela. Ponieważ nie
widzę, prawda dociera z opóźnieniem. Musiałem wydobyć z dna przepełnionej
szuflady pamięci twarz, a odraza jaką czuję sprawia, że mam ochotę zwymiotować
zepsutą krwią, którą tak łapczywie piłem. Oszałamia mnie mieszanka gniewu i
przerażenia.
Odnalazł
mnie.
– Wstań – mówi władczo Jaime.
Próbuję
się opierać, lecz na krótkim dystansie, jaki nas dzieli sprzeciwienie się
graniczy z cudem. Ociągam się więc, a on szarpie mnie pod ramionami.
Wiem, że
jego niebieskie oczy przypominają zmarznięty lód. Jest wściekły, czuję to przez
odnowione połączenie więzów krwi.
Myślę „ty
samolubny kutasie” i posyłam w jego skomplikowany, chory umysł.
– Nie nadwerężaj dłużej mojej cierpliwości, chyba że
chcesz poobserwować jak wbijam ten magiczny sztylet w Almę – warczy na mnie.
Alma.
Poraża mnie realność
groźby. Już raz odebrał mi kogoś, kogo kochałem… Zastygam jak kukła.
– Niech będzie – aprobuje cicho, po czym chwyta mnie
za plecy i pod kolanami, unosząc do góry.
poniedziałek, 13 stycznia 2020
Amnezja – 1
Słyszał
głosy. Dużo głośnych głosów zlewających się ze sobą w bezładną papkę, która
nasilała tępe pulsowanie z tyłu głowy. W ogóle wszystko tak jakoś wirowało
wokół niego.
Było mu
za gorąco i niewygodnie, poruszył się pod okrywającym go grubym materiałem i
jęknął głośno, jak kot, któremu przytrzaśnięto ogon.
Co oni mu
do jasnej cholery zrobili?! Zamrugał kilkanaście razy chcąc przegonić z widoku kolorowe
mroczki i usłyszał tuż obok siebie:
– Obudził się! Szefie, Colin się obudził!
Stęknął z
dyskomfortem, gdy wrzawa podniosła się o kilka stopni, a jemu prawie pękła
głowa. Nagle znalazł się przy nim średniego wzrostu, siwiejący mężczyzna przed
sześćdziesiątką z bujnym wąsem pod nosem i niewielkim brzuszkiem rysującym się
za elegancką, lecz mocno wygniecioną bordową koszulą.
– Colin! Wszystko w porządku? Co cię boli?! Powiadomić
lekarza, natychmiast! – wrzasnął ojciec Colina, po czym ryknął jeszcze głośniej
i wścieklej żeby przedrzeć się przez cały rozgardiasz. – Gdzie Jean?!
Kochany tatuś.
– Wyszedł! – odkrzyknął któryś z zebranych. Zamrugał
jeszcze kilkakrotnie i wytężył wzrok w celu zidentyfikowania zebranych dookoła
niego osób.
Przy dawnej
garderobie Colina majaczył zastępca ojca, drzwi z obu stron podpierali ochroniarze
młodego spadkobiercy; Daniel i Christian – kuzyni z zaprzyjaźnionego klanu. Nowo przybyły
pan Blake – ich lekarz, potem wciśnięta w kąt Émilie – wysoka brunetka
pracująca na stanowisku sekretarki. Z jakiegoś powodu obecny był nawet Yokogawa
– japoński wspólnik ojca, a Jean… Chwila. Jean? Kim jest Jean...?
– Czuję się paskudnie – wychrypiał cicho, czując w
gardle opór. – Pić. – Oblizał zesztywniałym językiem suche niczym trociny wargi
i przymknął oczy.
– Colin?
Usłyszał
wysoki głos swojego lekarza i pomrukującą aprobatę ojca na błyskawiczne pojawienie
się Blake, przeciskającego się do wolnego boku łóżka.
– Mm? – wymruczał, nie będąc zdolny do niczego
więcej.
– Wiesz, kim jestem? Pamiętasz jak nazywają się
osoby obecne w pokoju? Twój ojciec, ochroniarze… – wymieniał, a Colin jęknął ze
znużeniem. Niepokoił go ten „Jean”. Tym bardziej iż miał ogromne wrażenie, że kojarzy
skądś to imię.
– Moim lekarzem – wydusił i przełknął z trudem
ślinę. – Dominic, Chris i Daniel, Andrew –recytował z bólem, kończąc ze słabym
naciskiem na tym, co najbardziej go obecnie interesowało – P i ć.
– Doskonale! – Ucieszył się mężczyzna w lekarskim
fartuchu i podał mu w końcu butelkę z wodą. Colin musiał dźwignąć się na
łokciach aby nie zalać całej poduszki. Zrobił to z trudem, ale z ulgą przyjął
przysuwaną do ust butelkę. Miał ochotę przyssać się do ustnika i pochłonąć całą
zawartość, lecz lekarz strofował go, by nie pił łapczywie, a powoli.
Gdy dostatecznie zwilżył gardło, spytał o
coś, co od początku zżerało go od środka. Obsesyjna myśl, że coś jest bardzo
nie tak.
– Kim jest „Jean”…? – spytał i zaskoczyła go nastała
cisza. W zamkniętych klasztorach bywało głośniej. Aż zapiszczało mu w uszach.
Pomimo wcześniejszego szumu każdy zdawał się usłyszeć niemal namacalną
ostrożność w owym pytaniu. I czuł, że wszyscy się na niego gapią. Sugerując się
miną ojca czy lekarza, z czystym niedowierzaniem.
Może powinien
był ugryźć się w język? Ale to nie byłby on.
– J-Jak to…? – zdziwił się ojciec. Miał napięty
głos.
– Co „jak to?” – powtórzył bardzo powoli, nie
rozumiejąc, dlaczego wszyscy zbladli.
– Colin… Nie pamiętasz, kim jest Jean? – dopytywał
Blake. Biel fartucha była jak szpilki powoli wbijane w gałki oczne. Wzdrygnął
się z odrazą.
– Brawo. O to pytam.
– Czas na badania. Niech wszyscy niespokrewnieni
opuszczą pokój – oznajmił głośno. Ponieważ nikt się nie ruszył, Blake
wyprostował plecy i obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. – Teraz.
Gdyby nie
stanowił obiektu właśnie zainicjowanych badań, pewnie uśmiechnąłby się na widok
sześcioosobowej grupki przeciskającej się gęsiego przez drzwi.
– I zawołajcie Jeana! – dorzucił ojciec zanim ostatnia
osoba opuściła sypialnię. Drżącą dłonią otarł spocone czoło. Colin przyglądał
się temu bezradnie. Jak ważną osobą mógł być mężczyzna, którego nie pamiętał?
*
– Jest porządnie poobijany, ale mogło być gorzej.
Chciał
wywrócić oczami na to „gorzej”, ale obawiał się przykrych konsekwencji.
Wszystko bolało. Nawet mruganie, więc za cholerę nie chciał zastanawiać się nad
jakimkolwiek gorzej. Tak gwałtowne odruchy
mogłyby wtrącić Colina do grobu. Blake musiał wyczuć, co o swojej diagnozie
sądzi chłopak.
– A tam kilka guzów. Co istotniejsze, nie doznałeś
żadnego poważniejszego urazu głowy… Do wesela się zagoi! – dorzucił i zaśmiał
się z własnego żartu. Wszyscy wiedzieli, że Colin myślał o małżeństwie pod
kątem choroby zakaźnej. – Na wszelki wypadek zlecę badanie próbki krwi, chociaż
podejrzewam, iż to szok spowodowany porwaniem oraz tym… – W tym miejscu chrząknął
podejrzanie. – Naruszeniem.
– Że co? – wybuchnął, czując jak na skórze wychodzi
mu gęsia skórka. – Jakim, do cholery, naruszeniem?
– Nieważne, zapomnij o tym, co mówiłem. Kości żeber w
porządku. Przepiszę ci proszki przeciwbólowe, przebadam jeszcze kilka razy w
przeciągu najbliższych tygodni i sądzę, że będziesz mógł wrócić do kapryszenia.
– Uśmiechnął się z rozbawieniem, a w kącikach jego ust i oczu pojawiły się
delikatne zmarszczki.
– I tak dowiem się wszystkiego. A teraz – kim jest
Jean? – Pociągnął łyk wody z buteleczki, jednocześnie zezując na ojca i
lekarza. Pił już drugą, a wciąż nie miał dość. Ci z kolei odeszli pod sam kąt i
szeptali między sobą coś, co Colin prawdopodobnie bardzo chciałby wiedzieć, a
czego według nich nie powinien. Jedyne, co dotarło do jego uszu to pozbawione
kontekstu „wkurzy się”.
Wystarczyło
by pobladł. Jean jest kimś ważnym, musi być, tak zresztą podpowiadał Colinowi cichy
głosik z tyłu czaszki… A reakcje otoczenia tylko go w tym utwierdzały. Chociaż
było w tym coś śmiesznego. Czego się tak bardzo obawiał? Był synem prezesa,
książątkiem, które za kilka lat miało przejąć całe imperium składające się na
doskonale prosperującą francuską firmę!
Zatem w
czym tkwił problem? I – jakie naruszenie? Co mu zrobiono, że był aż tak obity –
fizycznie i emocjonalnie? Nie pamiętał. Colinowi wydawało się… Chyba
przechodził zmęczony, może trochę podenerwowany przez podziemny parking do
swojego samochodu, po czym…
Nic nie
przychodziło mu do głowy. Westchnął ciężko, tymczasowo akceptując swoją porażkę
w tej sprawie.
Jego
wewnętrzne rozmyślania przerwała wracająca do pokoju Émili. Długonoga, o
lśniących brązowych włosach upiętych w schludny kok, w pracowniczym mundurku
składającym się z nienagannie białej koszuli i modnej granatowej spódnicy rozkloszowanej
poniżej kolan. Czarne buty na obcasach dodatkowo uwydatniały wzrost, a to z
kolei przyciągało wzrok Colina do jej nóg.
Sekretarkę
ojca z czystym sumieniem można było nazwać prawdziwą ślicznotką i godną pozazdroszczenia
pracownicą płci żeńskiej. Kiedy zastąpi ojca zatrudni więcej ambitnych,
niezawodnych kopii Émili. Wyszczerzył się na tę myśl.
Przystanęła
na środku, odpowiadając Colinowi współczującym uśmiechem, a następnie
machnięciem ręki zwróciła uwagę prezesa. Podszedł do niej i – jak zwykle –
nachyliwszy się do ucha ojca, przekazała idealnym szeptem informacje. Czyż nie
była wspaniała? Colin z doświadczenia wiedział, że faceci byli leniwi. A na co
komu facet, który tylko siedzi na dupie, trzyma stanowisko i jest zupełnie
bezużyteczny?
Obserwował,
jak mężczyzna marszczy brwi i udzielając jej odpowiedzi, po długiej chwili prosi by gdzieś wyszła. Pożegnawszy
się lekkim skłonem, Émili wychodzi nie przymykając do końca drzwi.
– Zaraz przyjdzie do ciebie Jean – powiedział
ojciec, a troska malująca się na jego twarzy powoli znikała zastąpiona twardą,
nieustępliwą maską szefa. – Muszę teraz iść coś ustalić w kwestii ważnego
kontraktu, wpadnę do ciebie rano, a tymczasem ty – wskazał na syna palcem z
małym uśmiechem – dojdź do siebie na tyle, na ile jest to możliwe.
Poczciwy
staruszek, w życiu nie widział go jeszcze takim wystraszonym. Skinął
posłusznie. Ledwo żywy, czy nie – obowiązki nadal wzywały wszystkich całych i prawie
nienaruszonych. Ile on w ogóle przeleżał nieprzytomny? Ile papierów koczowało
na jego biurku we wciąż rosnącym stosie?
– Jean zadba o twoje potrzeby w czasie
rekonwalescencji. – Lekarz uśmiechnął się nerwowo, zaś Colin nie mając pojęcia,
co odrzec, zagrzebał się w ciepłym posłaniu.
*
Jest tak
strasznie śpiący… Gdzie Jean? Przecież miał zaraz przyjść, prawda?
Kłamczuch. Od razu się domyślił, z kim
ma do czynienia.
Chciałby
zamknąć oczy, usnąć i nie czuć bólu krążącego w każdej cząsteczce ciała.
Denerwujące
pulsowanie powróciło, gdy tylko wszyscy zostawili go samego w jego dawnej
sypialni w rezydencji ojca. Zaśnięcie byłoby takie proste… Rozkoszne uczucie
odchodzenia w niebyt. Błogie zapomnienie. Wystarczyło pozwolić powiekom opaść
swobodnie i zignorować tępe walenie w czaszce. Ale Jean…
Odpływał
coraz dalej, lecz ciche skrzypienie podłogi z powrotem ściągnęło go na ziemię.
– Colin.
Młody
„panicz”, jak miała go w zwyczaju nazywać większość pracowników ojca, prawie podskoczył
słysząc ten głos. Tak, doskonale znał
te nuty. Miękkie słowa wydobywające się z idealnych ust, wprost stworzonych do…
Głowę przeszył ostry ból, a Colin zastygł z zaciśniętymi zębami.
– Co? – Zdołał wychrypieć po dłuższej chwili, chciał
podnieść się do siadu i spojrzeć na mężczyznę. MUSIAŁ go w końcu zobaczyć.
– Nie podnoś się. – Usłyszał chłodny i drażniący rozkaz,
który szturchnął jego potulną stronę w sposób o jaki nigdy nie podejrzewał. Serce
fiknęło z podekscytowania, wprawiając umysł w potężną dezorientację.
– Całe ciało
boli mnie jak jasna cholera, a Blake przepisał mi tylko jakieś tanie środki
przeciwbólowe. Taki z niego specjalista, jak i ze mnie – poskarżył się
dziecinnie i kontynuował wypluwanie narzekań.
Umilkł po
dobrej minucie, zostając z uchylonymi ustami. Co on, kurwa, wyprawia? Zachowuje
się gorzej niż dziesięciolatek i nawet nie wiedział, jakim cudem odpalono w nim
ten guzik! Zwykle przynajmniej jakoś
kontrolował stopień swojego wrodzonego rozpieszczenia.
– Słyszałem o tym.
Trzy
słowa. Czekał chwilę na nienadchodzący ciąg dalszy. Poważnie…? Colin miał
ograniczone pole widzenia, dodatkowo powieki znowu zaczęły mu ciążyć.
– Gdzie jesteś? – wyburczał cicho. Przez chwilę
myślał, że może trochę zbyt cicho, ale nie. Zobaczył mężczyznę kątem oka, a dla
zdobycia lepszego punktu delikatnie przechylił głowę w lewo na tyle, na ile
pozwalały słabości.
Czy
widział w życiu cokolwiek piękniejszego? Nigdy. Jean był przystojny, chociaż o
uroczych miękkich rysach twarzy i – piękny. To ostatnie słowo najbardziej oddawało
to, co czuł na jego widok i zapierało mu dech w piersi. Same oczy Colina mogąc
zobaczyć tak olśniewającą istotę otworzyły się szerzej.
Bardzo
jasne, prawie białe włosy upiął w wysoki kucyk, a biała jak mąka skóra mogłaby lśnić
gdyby nie widoczne gołym okiem przemęczenie. Miał wrażenie, że błękitne oczy
były nieco skośne i Colina pochłonęła myśl, czy może mężczyzna nie jest mieszanej
narodowości. Lustrował go bezkarnie, nie zwracając uwagi na odwzajemniane
rozpalone spojrzenie. Trzymał w lewej dłoni coś, przysięgał, co wyglądało na
misternie wykonaną pochwę miecza…
Naturalny
odruch, iż ciało Colina napięło się kierowane wyczulonym od ostatnich wydarzeń
instynktem. Może błędnie interpretował to, co widzi, ale gdyby miał siły
odczołgałby się od cholerstwa jak najdalej.
Coś jednak
z tyłu głowy zaczęło podszeptywać aby się uspokoił, ponieważ facet, z którym
wszyscy swobodnie go zostawiają, nigdy by go nie skrzywdził. Albo wszyscy
powariowali.
Z powodu
osłabienia jedynie przechylił się zabawnie na prawe ramię wydając z siebie syknięcie.
Leżał teraz odwrócony do przybysza plecami, pomimo bólu – zastygły w bezruchu.
O ironio, wcale nie poprawiło to sytuacji. Słyszał szelest czarnych spodni od
garnituru i kroki, gdy robił pół okrąg wokół dużego łóżka, aby być do Colina
przodem.
Coraz
bliżej niego, aż w końcu nastała cisza zakłócona stuknięciem miecza o dębową
komódkę. Głupio, bo teraz miał to centralnie przed oczami i szybko je zamknął.
Próbował skupić się na czymś innym, co paradoksalnie było mniej trudne niż
przewidywał. Do jego nosa dotarł przyjemny zapach. Upajająco słodki. Znajomy.
– Colin. – Usłyszał tuż przy swoim uchu i przeszedł
go dreszcz, ale nie otwierał oczu.
– Zabierz to coś ode mnie albo idź sobie –
powiedział.
Nękało go
przytłaczające wrażenie, że w płucach zabraknie miejsca, bo ciągle chciał
wdychać zapach Jeana. Nie idź,
pomyślał. Ale ten miecz mocno go niepokoił. Przerażał czymś – złym fluidem – co
chciało zbliżyć się do niego i wejść w skórę jak w masło, po czym utorować
sobie ponowną drogę na zewnątrz przez kości…
Wariował.
*
Odsunął swoją
broń na tyle by była w zasięgu ręki, a jednocześnie dając młodemu paniczowi
namiastkę komfortu. Dość nikłą biorąc pod uwagę to, co chciał i robił z nim w
ich krótkiej przeszłości. Nie mógł winić Colina. To on się spóźnił, to on
stracił go z oczu z tak trywialnego powodu jak kłótnia i teraz za to płacił.
Tylko dlaczego zapomniał jego? Dlaczego tego, którego rzekomo kochał?
– Lepiej?
Zauważył,
że chłopak trzęsie się. Nie ze strachu, bo był pewny, iż ciało Colina go
rozpoznaje, choć umysł wydawał się błądzić po omacku. Ciało się nie myliło. Nie
po spędzonym wspólnie roku.
– Zimno, zamknąłeś za sobą drzwi?
Białowłosy zamrugał kilkakrotnie, zdając sobie sprawę iż odpłynął na sekundę.
A powinien być czujny, nie mógł pozwolić żeby znowu ktoś mu go odebrał! Sama
myśl wydobywała z Jeana pokłady mroku. Wciąż nie przelał całej swojej
nienawiści na przetrzymywanego gwałciciela.
– Zamknąłem, jeżeli zdołałbyś się nieco przesunąć… –
zaproponował ostrożnie.
Colin,
który go nie pamiętał… Musiał zaczynać wszystko od początku. Na nowo oswoić rozpieszczonego
księcia. Na nowo zedrzeć z niego przyodzianą woalkę dziewictwa. O ile w ogóle tym
razem mu na to pozwoli. Nauczył się zachowań Colina od jego najgorszej strony,
dlatego przeczuwał, że w najbliższym czasie cholernie ciężko będzie mu nad sobą
panować.
– Właź – mruknął niecierpliwie blondyn.
Zmusił
się do kontrolowanego oddechu, aby nie ujawniać, jak bardzo go zaskoczył. Co
prawda, to Colin był tym, który go uwiódł… Za
szybko. Źle.
– Szybko, marznę.
Czy zdawał
sobie sprawę z tego, co mówi? Jean pokręcił nieznacznie głową, zagryzł wargi
żeby się nie uśmiechać. By niepotrzebnie nie irytować partnera zrzucił z siebie
marynarkę i rozpiął kilka guzików nowej koszuli, po czym wsunął ostrożnie na
skraj jego dawnego łóżka.
Nie
odzywali się do siebie. Jean obserwował twarz ukochanego schowanej częściowo w
poduszce. Oddychał coraz spokojniej. Uznał, że powoli zasypia.
– Nie pamiętam cię.
Serce
zadudniło mu boleśnie w piersi na ciche, niepewne słowa chłopaka. Informacja,
że Colin go nie pamięta doprowadzała do nieustannej nad aktywności rozkosznej
chęci powrotu do tych, którzy go skrzywdzili.
Powstrzymywał
furię do póki nie dowie się czegoś pożytecznego od niego samego. Zajmował się
nimi ostatnie dwie doby, nie tracąc czasu nawet na sen, jednak informacje były ledwie
szczątkowe. Dlaczego zapomniał akurat jego? Dlaczego nie Émilię albo multum
innych osób, dlaczego Jeana, swojego kochanka?
Im więcej
czasu mijało, tym bardziej opierał się przed przyjazdem, a przecież nie
powinien. Colin nadal był jego. Choćby zaprzeczał – łączyło ich coś głębokiego.
Nawet jeżeli teraz mogło to nie obowiązywać, jeszcze kilka dni temu kochali się
w swoim mieszkaniu. Zanim koncertowo
spieprzyłeś, podsunął złośliwy głos w głowie.
– Wiem – szepnął i zamknął oczy, starając się
czerpać jak najwięcej z chwili, gdy w końcu miał go bezpiecznego przy sobie. Nawet
bez dotyku – przyjemność sprawiało samo leżenie obok siebie.
– Przepraszam – mruknął szczerze skruszony Colin.
Nie pomagała
świadomość, że od teraz musi ważyć każdy swój gest żeby nie zostać odtrąconym.
– W porządku.
Nie. W
rzeczywistości nic nie było w porządku. Gdyby mógł teraz wyjść, poszedł by
prosto do piwnicy we francuskim lasku i zajął po raz kolejny tym, który śmiał
położyć swoje obrzydliwe łapy na chłopaku. Ledwo powstrzymywał się przed
wybuchem w jego obecności, złość i poczucie winy trawiły go od środka,
spędzając mu sen z powiek przy dłuższym przymknięciu zmęczonych oczu. Nie
zasługiwał na odpoczynek.
– Jean… prawda? – Niepewny głos strącił go na
ziemię. Brązowe oczy przyglądały się Jeanowi z mieszanką różnych uczuć.
Skinął
lekko. Patrzył mu pewnie w oczy, aż w końcu blondyn skupił wzrok gdzieś
indziej, odsłaniając swoją niewinną stronę.
– Wyglądasz na zmęczonego…
– Trochę – potwierdził. – Nie mogłem zasnąć, od
kiedy cię porwali.
– Ty… Znalazłeś mnie pierwszy?
Jean przywołał
łagodny uśmiech, pod którym ukrył rozpacz, jaką poczuł na widok skrępowanego i
rozebranego partnera. Nie mógł go teraz stresować. Chociaż Blake powiedział, że
jego uczucia w takiej sytuacji są w porządku, a Colin powinien stopniowo sobie
wszystko przypomnieć. Bał się, że w swoim obecnym stanie chłopak poczuje nienawiść.
– Mhm.
– Ja… Dzięki – wymruczał. – Spróbuję sobie
przypomnieć – obiecał i utonął całą twarzą w poduszce, co tym razem szczerze
rozbawiło mężczyznę. Pozwolił sobie zbliżyć się nieco i delikatnie objąć
chłopaka tak, by nie sprawić mu dodatkowego dyskomfortu. Czuł, jak na początku
jego ciało stężało. Chwilę zajęło mu rozluźnienie się, wtopienie w ramiona
Jeana.
Colin
westchnął ze zmęczeniem, ale i dziwną ulgą. Nadal był zmieszany, zdezorientowany,
lecz nie przeszkadzała mu taka bliskość. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie przysunął
się jeszcze bliżej… Trochę za blisko, uświadomił sobie, kiedy jego nos zetknął
się z kołnierzykiem koszuli białowłosego. Kolejne westchnięcie opuściło jego
usta same, przez co zrobiło mu się gorąco na twarzy. Ponieważ powoli wracał do bycia
dawnym Colinem – umiejętnie zignorował wszelkie zawstydzenie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)