poniedziałek, 31 grudnia 2018

[omegaverse] You're mine – 3


     W apteczce odnalazł rozpuszczalną aspirynę i położył na prostokątną srebrną tacę trzy saszetki. W kuchni wyposażył się jeszcze w dzbanek z czystą wodą, szklankę i kilka plastrów cytryny, po czym ruszył w drogę powrotną, ściskając tacę oburącz.
     Nie zamknął za sobą drzwi, więc wszedł bez problemu. Położył wszystko na stoliku nocnym przy łóżku tak aby nie wadziły, ale mógł w razie potrzeby sięgnąć.
     W łazience było cicho. Domyślał się, że Arver skończył ostatnią serię i nie ma siły na nic więcej albo… Udławił się. Wiedziony zarówno obowiązkiem, jak i ciekawością poszedł sprawdzić.
     Skulony opierał się o zamkniętą kabinę prysznicową, po unoszącym się ciele wnioskował, iż oddychał całkiem miarowo. Czyli żył i nic mu nie było. Wystarczy, że zaprowadzi go do łóżka, poda leki i wyjdzie. Koniec.
– Skończyłeś, tak? – powiedział, nachylając się nad nim. – W takim razie wstajemy, musisz wziąć lekarstwo. Położyć się spać.
     Chwycił za dłoń blondyna i z trudem pociągnął w górę. Niespecjalnie chciał współpracować, maksymalnie utrudniając sprawę.
– Mam cię tam podciągnąć za nogi, waląc twoją głową o kafelki? Ciężki jesteś, rusz się. – poklepał go lekko po plecach. Objął go w pasie, przyjmując i walcząc z całym zwalonym na niego ciężarem.
– Wszystko… Tak wiruje – bąknął odkrywczo, a Ilia zaśmiał się niewesoło.
– Boli? – wymruczał z udawanym współczuciem, w myślach pragnąc kogoś zamordować. Zaczynały go boleć ręce, a Malcolm coraz bardziej zsuwał się w dół. Ostatkiem sił  trzymał go jeszcze pod pachami, usiłując zatrzymać ciało w pionie i nie pozwolić zetknąć się z twardymi łazienkowymi kafelkami. Już prawie złorzeczył pod nosem. Mógłby mieć chociaż na tyle godności aby nie pokazywać się Ili w tak żałosnej kondycji.
     Trzymał wagę dziesięciu worków kartofli, których nigdy nawet nie przerzucał. Nie radził sobie.
– Taaa.
– Wiesz, że może boleć bardziej? Na przykład, jeśli cię teraz przypadkiem upuszczę i rozbijesz sobie głowę o te swoje porcelany?
– Nie odważyłbyś się…
– Od początku nie mamy zbyt dobrych relacji. Nie bądź pewny niczego w mojej obecności, skarbeńku – zrobił krótką pauzę i zbliżył usta do ucha Malcolma – Już raz cię dzisiaj upuściłem, pamiętasz? – szepnął oschle – Poleciałeś jak długi, a czułeś się lepiej niż teraz.
– Demon – odparł i wzdrygnął się.
– Diabeł wcielony.
– Sekretareczko…
– Arver, na litość Boską – skończ i rusz to swoje tłuste dupsko – syknął zniecierpliwiony – Wygląda na to, że już ci lepiej. Może po prostu cię tu zostawię i pójdę spać?
     Ili udało się go zmotywować na tyle by powłóczył nogami, wspierając się na nim wygodniej. Półtorej minuty później położył Malcolma do łóżka, z wrogością pozbywając się przepoconych ubrań. Nie chciał oglądać diabła w samej bieliźnie, ale nie zawsze miał wybór.
– Może pierwsze tak randka? – Malcolm zażartował, z wyczerpaniem przyglądając się wszystkim zabiegom, jakie chłopak wykonywał. Czuł się odrobinę lepiej, aczkolwiek nie opuszczało go uczucie nieświeżości. Najchętniej wskoczyłby pod prysznic.
– Po moim trupie. – Najpierw przetarł blondynowi twarz wilgotnym ręcznikiem, powstrzymując się żeby go nim nie zadusić i osuszył drugim. Obmył z potu szerokie, apetycznie wyrzeźbione ramiona, nie pomijając żadnego zagłębienia mięśni i twardą klatkę piersiową. Zaciskał przy tym mocno zęby.
     Musiałby być ślepy nie zauważając takiego ciała. Skończył prowizoryczne mycie w momencie, kiedy opuszkami palców zetknął się z gumką wąskich, ciemnoczerwonych bokserek. Malcolm miał śmieszne upodobanie do czerwieni, a Ilia jej nienawidził.
     Unikał wzrokiem wyraźnego wybrzuszenia pod bielizną, usilnie pragnąc przypomnieć sobie obowiązki na następne kilka dni. Czuł, że ochrypł. Że czerwień coraz mocniej kłuje go w oczy.
     Miał pod sobą ciało warte grzechu, ot. Przyznał to w końcu. To tylko ładne opakowanie gnijącego w środku Malcolma Arvera. Choć patrzenie nie jest przestępstwem i coś się Ili należało w zamian za dotychczasowe straty moralne, tak?
– Mogę cię o coś spytać? – odezwał się starszy.
– Mmm? – odburknął, osuszając dokładnie wilgotną skórę. Widział wykwitającą gęsią skórkę, musiał czuć chłód.
– Wolisz kobiety czy mężczyzn?
     Nie spodziewał się takiego pytania, choć nie wyglądał też na przesadnie zdziwionego, zważywszy na jego dotychczasowe zachowanie. Chrząknął dla oczyszczenia gardła.
– Oba. Ciebie nie spytam, domyśliłem się odpowiedzi po widoku obmacanej połowy służby – zadrwił – Parszywe.
– Wiesz, że niektórzy sami do mnie przychodzą?
     Zdusił w gardle mroczny warkot. Cholerny zboczeniec. Akurat uwierzy, że chętnie rozkładają nogi przed takim żałosnym idiotą. 
– Naprawdę? Kto na przykład? – spytał z wymuszoną obojętnością, gotowało się w nim.
– Męska część służby. Kobiety odprawiam.
– Łaskawiec – wymamrotał pod nosem. Przecież nie jest ślepy, wyraźnie widział, że kiedy chodziło o obmacywanie płeć nie grała wielkiej roli.
– Jeden z nich… Bardzo cię wychwalał. Musiałeś wpaść mu w oko – powiedział ostrzejszym tonem.
– Słucham? – Chyba się przesłyszał. Na pewno zmyślał, bo co innego mogło mu pozostać z tak chujową osobowością? Bo niby czemu o nim wspomniał, jak nie dla kolejnej próby zdenerwowania go?
– Nie martw się, nie tknie cię już – zapewnił, muskając dłonią zmierzwione, ciemne włosy opadające na ucho chłopaka. – Zadbałem żeby wiedział, do kogo naprawdę należysz.
     Ilia zmarszczył nos jakby poczuł coś paskudnego. Przez sekundę wyglądał jak węszący chomik, wydał z siebie ciche parsknięcie. Starał się ignorować sunącą po boku twarzy dłoń.
– Złożę to na skarp nietrzeźwości i wynikającego z tego złego samopoczucia, i wybaczę ci wypowiadanie tak kretyńskich tekstów. Ostatni raz, Malcolm – ostrzegł – Przestań traktować mnie jak jedną ze swoich zabawek.
     Przekręcił głowę na bok, świdrując go uważnie ciemnymi oczami okolonymi gęsto rzęsami. Na pobladłej twarzy wykwitł kolejny w tym dniu szczery uśmiech.
– W porządku, panie sekretarzu – zamruczał, ocierając się kciukiem o jego kość policzkową i schodząc na odsłoniętą szyję. Czy to sprawka krążącego w żyłach alkoholu, ale miał ochotę wpić się w te rozszczekane, delikatne usta. Zostawić ślady zębów na delikatnej szyi. Wychodzące z nich z żelazną stanowczością imię wywoływało prąd przyjemnych dreszczy przepływających Malcolmowi wzdłuż kręgosłupa. Zapragnął go naznaczyć. Zawłaszczyć…
     Ciemnowłosy w końcu zaczynał się kruszyć. Czekał na ten moment od chwili, gdy zobaczył go po raz pierwszy, a nim zawładnęły fantazje.
     Zsunął dłoń na własną pierś, przymykając oczy. Przez całe swoje trzydziestojednoletnie życie dopiero teraz zapragnął mieć własną omegę – Ilię. Głupi alfa mylący betę z omegą.
– Nie zasypiaj jeszcze – wyburczał ze zmieszaniem. Liczył, że jak zwykle nie przepuści okazji żeby się z nim podrażnić. Ustępowanie nie było w jego stylu – Leki – przypomniał.
     Zamruczał coś nieskładnie pod nosem, zmuszając się do podniesienia aby pociągnąć łyk ze szklanki.
– Do dna – pouczył.
     Napój był gorzki i po przełknięciu zostawiał wstrętny posmak, rozbudził się niechętnie. Dopił ostatnie krople, po czym opadł na plecy z grymasem wykrzywiającym idealne usta.
– Grzeczny chłopiec. – Sekretarz uśmiechał się, jednak z oczu biło po wątpienie. Malcolm nijak nie zaliczał się do grzecznych.
     Słabych, łatwowiernych ludzi mogących przynieść mu nieokreślone korzyści zjadał codziennie na śniadanie. I nigdy ani przez chwilę nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz