poniedziałek, 13 stycznia 2020

Amnezja – 1


     Słyszał głosy. Dużo głośnych głosów zlewających się ze sobą w bezładną papkę, która nasilała tępe pulsowanie z tyłu głowy. W ogóle wszystko tak jakoś wirowało wokół niego.
     Było mu za gorąco i niewygodnie, poruszył się pod okrywającym go grubym materiałem i jęknął głośno, jak kot, któremu przytrzaśnięto ogon.
     Co oni mu do jasnej cholery zrobili?! Zamrugał kilkanaście razy chcąc przegonić z widoku kolorowe mroczki i usłyszał tuż obok siebie:
– Obudził się! Szefie, Colin się obudził!
     Stęknął z dyskomfortem, gdy wrzawa podniosła się o kilka stopni, a jemu prawie pękła głowa. Nagle znalazł się przy nim średniego wzrostu, siwiejący mężczyzna przed sześćdziesiątką z bujnym wąsem pod nosem i niewielkim brzuszkiem rysującym się za elegancką, lecz mocno wygniecioną bordową koszulą.
– Colin! Wszystko w porządku? Co cię boli?! Powiadomić lekarza, natychmiast! – wrzasnął ojciec Colina, po czym ryknął jeszcze głośniej i wścieklej żeby przedrzeć się przez cały rozgardiasz. – Gdzie Jean?!
     Kochany tatuś.
– Wyszedł! – odkrzyknął któryś z zebranych. Zamrugał jeszcze kilkakrotnie i wytężył wzrok w celu zidentyfikowania zebranych dookoła niego osób.
     Przy dawnej garderobie Colina majaczył zastępca ojca, drzwi z obu stron podpierali ochroniarze młodego spadkobiercy; Daniel i Christian – kuzyni z zaprzyjaźnionego klanu. Nowo przybyły pan Blake – ich lekarz, potem wciśnięta w kąt Émilie – wysoka brunetka pracująca na stanowisku sekretarki. Z jakiegoś powodu obecny był nawet Yokogawa – japoński wspólnik ojca, a Jean… Chwila. Jean? Kim jest Jean...?
– Czuję się paskudnie – wychrypiał cicho, czując w gardle opór. – Pić. – Oblizał zesztywniałym językiem suche niczym trociny wargi i przymknął oczy.
– Colin?
     Usłyszał wysoki głos swojego lekarza i pomrukującą aprobatę ojca na błyskawiczne pojawienie się Blake, przeciskającego się do wolnego boku łóżka.
– Mm? – wymruczał, nie będąc zdolny do niczego więcej.
– Wiesz, kim jestem? Pamiętasz jak nazywają się osoby obecne w pokoju? Twój ojciec, ochroniarze… – wymieniał, a Colin jęknął ze znużeniem. Niepokoił go ten „Jean”. Tym bardziej iż miał ogromne wrażenie, że kojarzy skądś to imię.
– Moim lekarzem – wydusił i przełknął z trudem ślinę. – Dominic, Chris i Daniel, Andrew –recytował z bólem, kończąc ze słabym naciskiem na tym, co najbardziej go obecnie interesowało – P i ć.
– Doskonale! – Ucieszył się mężczyzna w lekarskim fartuchu i podał mu w końcu butelkę z wodą. Colin musiał dźwignąć się na łokciach aby nie zalać całej poduszki. Zrobił to z trudem, ale z ulgą przyjął przysuwaną do ust butelkę. Miał ochotę przyssać się do ustnika i pochłonąć całą zawartość, lecz lekarz strofował go, by nie pił łapczywie, a powoli.
    Gdy dostatecznie zwilżył gardło, spytał o coś, co od początku zżerało go od środka. Obsesyjna myśl, że coś jest bardzo nie tak.
– Kim jest „Jean”…? – spytał i zaskoczyła go nastała cisza. W zamkniętych klasztorach bywało głośniej. Aż zapiszczało mu w uszach. Pomimo wcześniejszego szumu każdy zdawał się usłyszeć niemal namacalną ostrożność w owym pytaniu. I czuł, że wszyscy się na niego gapią. Sugerując się miną ojca czy lekarza, z czystym niedowierzaniem.
    Może powinien był ugryźć się w język? Ale to nie byłby on.
– J-Jak to…? – zdziwił się ojciec. Miał napięty głos.
– Co „jak to?” – powtórzył bardzo powoli, nie rozumiejąc, dlaczego wszyscy zbladli.
– Colin… Nie pamiętasz, kim jest Jean? – dopytywał Blake. Biel fartucha była jak szpilki powoli wbijane w gałki oczne. Wzdrygnął się z odrazą.
– Brawo. O to pytam.
– Czas na badania. Niech wszyscy niespokrewnieni opuszczą pokój – oznajmił głośno. Ponieważ nikt się nie ruszył, Blake wyprostował plecy i obrzucił ich krytycznym spojrzeniem. – Teraz.
     Gdyby nie stanowił obiektu właśnie zainicjowanych badań, pewnie uśmiechnąłby się na widok sześcioosobowej grupki przeciskającej się gęsiego przez drzwi.
– I zawołajcie Jeana! – dorzucił ojciec zanim ostatnia osoba opuściła sypialnię. Drżącą dłonią otarł spocone czoło. Colin przyglądał się temu bezradnie. Jak ważną osobą mógł być mężczyzna, którego nie pamiętał?
*
– Jest porządnie poobijany, ale mogło być gorzej.
     Chciał wywrócić oczami na to „gorzej”, ale obawiał się przykrych konsekwencji. Wszystko bolało. Nawet mruganie, więc za cholerę nie chciał zastanawiać się nad jakimkolwiek gorzej. Tak gwałtowne odruchy mogłyby wtrącić Colina do grobu. Blake musiał wyczuć, co o swojej diagnozie sądzi chłopak.
– A tam kilka guzów. Co istotniejsze, nie doznałeś żadnego poważniejszego urazu głowy… Do wesela się zagoi! – dorzucił i zaśmiał się z własnego żartu. Wszyscy wiedzieli, że Colin myślał o małżeństwie pod kątem choroby zakaźnej. – Na wszelki wypadek zlecę badanie próbki krwi, chociaż podejrzewam, iż to szok spowodowany porwaniem oraz tym… – W tym miejscu chrząknął podejrzanie. – Naruszeniem.
– Że co? – wybuchnął, czując jak na skórze wychodzi mu gęsia skórka. – Jakim, do cholery, naruszeniem?
– Nieważne, zapomnij o tym, co mówiłem. Kości żeber w porządku. Przepiszę ci proszki przeciwbólowe, przebadam jeszcze kilka razy w przeciągu najbliższych tygodni i sądzę, że będziesz mógł wrócić do kapryszenia. – Uśmiechnął się z rozbawieniem, a w kącikach jego ust i oczu pojawiły się delikatne zmarszczki.
– I tak dowiem się wszystkiego. A teraz – kim jest Jean? – Pociągnął łyk wody z buteleczki, jednocześnie zezując na ojca i lekarza. Pił już drugą, a wciąż nie miał dość. Ci z kolei odeszli pod sam kąt i szeptali między sobą coś, co Colin prawdopodobnie bardzo chciałby wiedzieć, a czego według nich nie powinien. Jedyne, co dotarło do jego uszu to pozbawione kontekstu „wkurzy się”.
     Wystarczyło by pobladł. Jean jest kimś ważnym, musi być, tak zresztą podpowiadał Colinowi cichy głosik z tyłu czaszki… A reakcje otoczenia tylko go w tym utwierdzały. Chociaż było w tym coś śmiesznego. Czego się tak bardzo obawiał? Był synem prezesa, książątkiem, które za kilka lat miało przejąć całe imperium składające się na doskonale prosperującą francuską firmę!
     Zatem w czym tkwił problem? I – jakie naruszenie? Co mu zrobiono, że był aż tak obity – fizycznie i emocjonalnie? Nie pamiętał. Colinowi wydawało się… Chyba przechodził zmęczony, może trochę podenerwowany przez podziemny parking do swojego samochodu, po czym…
     Nic nie przychodziło mu do głowy. Westchnął ciężko, tymczasowo akceptując swoją porażkę w tej sprawie.
     Jego wewnętrzne rozmyślania przerwała wracająca do pokoju Émili. Długonoga, o lśniących brązowych włosach upiętych w schludny kok, w pracowniczym mundurku składającym się z nienagannie białej koszuli i modnej granatowej spódnicy rozkloszowanej poniżej kolan. Czarne buty na obcasach dodatkowo uwydatniały wzrost, a to z kolei przyciągało wzrok Colina do jej nóg.
    Sekretarkę ojca z czystym sumieniem można było nazwać prawdziwą ślicznotką i godną pozazdroszczenia pracownicą płci żeńskiej. Kiedy zastąpi ojca zatrudni więcej ambitnych, niezawodnych kopii Émili. Wyszczerzył się na tę myśl.
    Przystanęła na środku, odpowiadając Colinowi współczującym uśmiechem, a następnie machnięciem ręki zwróciła uwagę prezesa. Podszedł do niej i – jak zwykle – nachyliwszy się do ucha ojca, przekazała idealnym szeptem informacje. Czyż nie była wspaniała? Colin z doświadczenia wiedział, że faceci byli leniwi. A na co komu facet, który tylko siedzi na dupie, trzyma stanowisko i jest zupełnie bezużyteczny?
    Obserwował, jak mężczyzna marszczy brwi i udzielając jej odpowiedzi,  po długiej chwili prosi by gdzieś wyszła. Pożegnawszy się lekkim skłonem, Émili wychodzi nie przymykając do końca drzwi.
– Zaraz przyjdzie do ciebie Jean – powiedział ojciec, a troska malująca się na jego twarzy powoli znikała zastąpiona twardą, nieustępliwą maską szefa. – Muszę teraz iść coś ustalić w kwestii ważnego kontraktu, wpadnę do ciebie rano, a tymczasem ty – wskazał na syna palcem z małym uśmiechem – dojdź do siebie na tyle, na ile jest to możliwe.
     Poczciwy staruszek, w życiu nie widział go jeszcze takim wystraszonym. Skinął posłusznie. Ledwo żywy, czy nie – obowiązki nadal wzywały wszystkich całych i prawie nienaruszonych. Ile on w ogóle przeleżał nieprzytomny? Ile papierów koczowało na jego biurku we wciąż rosnącym stosie?
– Jean zadba o twoje potrzeby w czasie rekonwalescencji. – Lekarz uśmiechnął się nerwowo, zaś Colin nie mając pojęcia, co odrzec, zagrzebał się w ciepłym posłaniu.
*
     Jest tak strasznie śpiący… Gdzie Jean? Przecież miał zaraz przyjść, prawda?
     Kłamczuch. Od razu się domyślił, z kim ma do czynienia.
     Chciałby zamknąć oczy, usnąć i nie czuć bólu krążącego w każdej cząsteczce ciała.
     Denerwujące pulsowanie powróciło, gdy tylko wszyscy zostawili go samego w jego dawnej sypialni w rezydencji ojca. Zaśnięcie byłoby takie proste… Rozkoszne uczucie odchodzenia w niebyt. Błogie zapomnienie. Wystarczyło pozwolić powiekom opaść swobodnie i zignorować tępe walenie w czaszce. Ale Jean…
    Odpływał coraz dalej, lecz ciche skrzypienie podłogi z powrotem ściągnęło go na ziemię.
– Colin.
     Młody „panicz”, jak miała go w zwyczaju nazywać większość pracowników ojca, prawie podskoczył słysząc ten głos. Tak, doskonale znał te nuty. Miękkie słowa wydobywające się z idealnych ust, wprost stworzonych do… Głowę przeszył ostry ból, a Colin zastygł z zaciśniętymi zębami.
– Co? – Zdołał wychrypieć po dłuższej chwili, chciał podnieść się do siadu i spojrzeć na mężczyznę. MUSIAŁ go w końcu zobaczyć.
– Nie podnoś się. – Usłyszał chłodny i drażniący rozkaz, który szturchnął jego potulną stronę w sposób o jaki nigdy nie podejrzewał. Serce fiknęło z podekscytowania, wprawiając umysł w potężną dezorientację.
 – Całe ciało boli mnie jak jasna cholera, a Blake przepisał mi tylko jakieś tanie środki przeciwbólowe. Taki z niego specjalista, jak i ze mnie – poskarżył się dziecinnie i kontynuował wypluwanie narzekań.
     Umilkł po dobrej minucie, zostając z uchylonymi ustami. Co on, kurwa, wyprawia? Zachowuje się gorzej niż dziesięciolatek i nawet nie wiedział, jakim cudem odpalono w nim ten guzik! Zwykle przynajmniej jakoś kontrolował stopień swojego wrodzonego rozpieszczenia.
– Słyszałem o tym.
     Trzy słowa. Czekał chwilę na nienadchodzący ciąg dalszy. Poważnie…? Colin miał ograniczone pole widzenia, dodatkowo powieki znowu zaczęły mu ciążyć.
– Gdzie jesteś? – wyburczał cicho. Przez chwilę myślał, że może trochę zbyt cicho, ale nie. Zobaczył mężczyznę kątem oka, a dla zdobycia lepszego punktu delikatnie przechylił głowę w lewo na tyle, na ile pozwalały słabości.
     Czy widział w życiu cokolwiek piękniejszego? Nigdy. Jean był przystojny, chociaż o uroczych miękkich rysach twarzy i – piękny. To ostatnie słowo najbardziej oddawało to, co czuł na jego widok i zapierało mu dech w piersi. Same oczy Colina mogąc zobaczyć tak olśniewającą istotę otworzyły się szerzej.
     Bardzo jasne, prawie białe włosy upiął w wysoki kucyk, a biała jak mąka skóra mogłaby lśnić gdyby nie widoczne gołym okiem przemęczenie. Miał wrażenie, że błękitne oczy były nieco skośne i Colina pochłonęła myśl, czy może mężczyzna nie jest mieszanej narodowości. Lustrował go bezkarnie, nie zwracając uwagi na odwzajemniane rozpalone spojrzenie. Trzymał w lewej dłoni coś, przysięgał, co wyglądało na misternie wykonaną pochwę miecza…
     Naturalny odruch, iż ciało Colina napięło się kierowane wyczulonym od ostatnich wydarzeń instynktem. Może błędnie interpretował to, co widzi, ale gdyby miał siły odczołgałby się od cholerstwa jak najdalej.
     Coś jednak z tyłu głowy zaczęło podszeptywać aby się uspokoił, ponieważ facet, z którym wszyscy swobodnie go zostawiają, nigdy by go nie skrzywdził. Albo wszyscy powariowali.
     Z powodu osłabienia jedynie przechylił się zabawnie na prawe ramię wydając z siebie syknięcie. Leżał teraz odwrócony do przybysza plecami, pomimo bólu – zastygły w bezruchu. O ironio, wcale nie poprawiło to sytuacji. Słyszał szelest czarnych spodni od garnituru i kroki, gdy robił pół okrąg wokół dużego łóżka, aby być do Colina przodem.
     Coraz bliżej niego, aż w końcu nastała cisza zakłócona stuknięciem miecza o dębową komódkę. Głupio, bo teraz miał to centralnie przed oczami i szybko je zamknął. Próbował skupić się na czymś innym, co paradoksalnie było mniej trudne niż przewidywał. Do jego nosa dotarł przyjemny zapach. Upajająco słodki. Znajomy.
– Colin. – Usłyszał tuż przy swoim uchu i przeszedł go dreszcz, ale nie otwierał oczu.
– Zabierz to coś ode mnie albo idź sobie – powiedział.
     Nękało go przytłaczające wrażenie, że w płucach zabraknie miejsca, bo ciągle chciał wdychać zapach Jeana. Nie idź, pomyślał. Ale ten miecz mocno go niepokoił. Przerażał czymś – złym fluidem – co chciało zbliżyć się do niego i wejść w skórę jak w masło, po czym utorować sobie ponowną drogę na zewnątrz przez kości…
     Wariował.
*
     Odsunął swoją broń na tyle by była w zasięgu ręki, a jednocześnie dając młodemu paniczowi namiastkę komfortu. Dość nikłą biorąc pod uwagę to, co chciał i robił z nim w ich krótkiej przeszłości. Nie mógł winić Colina. To on się spóźnił, to on stracił go z oczu z tak trywialnego powodu jak kłótnia i teraz za to płacił. Tylko dlaczego zapomniał jego? Dlaczego tego, którego rzekomo kochał?
– Lepiej?
     Zauważył, że chłopak trzęsie się. Nie ze strachu, bo był pewny, iż ciało Colina go rozpoznaje, choć umysł wydawał się błądzić po omacku. Ciało się nie myliło. Nie po spędzonym wspólnie roku.
– Zimno, zamknąłeś za sobą drzwi?
     Białowłosy zamrugał kilkakrotnie, zdając sobie sprawę iż odpłynął na sekundę. A powinien być czujny, nie mógł pozwolić żeby znowu ktoś mu go odebrał! Sama myśl wydobywała z Jeana pokłady mroku. Wciąż nie przelał całej swojej nienawiści na przetrzymywanego gwałciciela.
– Zamknąłem, jeżeli zdołałbyś się nieco przesunąć… – zaproponował ostrożnie.
     Colin, który go nie pamiętał… Musiał zaczynać wszystko od początku. Na nowo oswoić rozpieszczonego księcia. Na nowo zedrzeć z niego przyodzianą woalkę dziewictwa. O ile w ogóle tym razem mu na to pozwoli. Nauczył się zachowań Colina od jego najgorszej strony, dlatego przeczuwał, że w najbliższym czasie cholernie ciężko będzie mu nad sobą panować.
– Właź – mruknął niecierpliwie blondyn.
     Zmusił się do kontrolowanego oddechu, aby nie ujawniać, jak bardzo go zaskoczył. Co prawda, to Colin był tym, który go uwiódł… Za szybko. Źle.
– Szybko, marznę.
     Czy zdawał sobie sprawę z tego, co mówi? Jean pokręcił nieznacznie głową, zagryzł wargi żeby się nie uśmiechać. By niepotrzebnie nie irytować partnera zrzucił z siebie marynarkę i rozpiął kilka guzików nowej koszuli, po czym wsunął ostrożnie na skraj jego dawnego łóżka.
     Nie odzywali się do siebie. Jean obserwował twarz ukochanego schowanej częściowo w poduszce. Oddychał coraz spokojniej. Uznał, że powoli zasypia.
– Nie pamiętam cię.
     Serce zadudniło mu boleśnie w piersi na ciche, niepewne słowa chłopaka. Informacja, że Colin go nie pamięta doprowadzała do nieustannej nad aktywności rozkosznej chęci powrotu do tych, którzy go skrzywdzili.
     Powstrzymywał furię do póki nie dowie się czegoś pożytecznego od niego samego. Zajmował się nimi ostatnie dwie doby, nie tracąc czasu nawet na sen, jednak informacje były ledwie szczątkowe. Dlaczego zapomniał akurat jego? Dlaczego nie Émilię albo multum innych osób, dlaczego Jeana, swojego kochanka?
     Im więcej czasu mijało, tym bardziej opierał się przed przyjazdem, a przecież nie powinien. Colin nadal był jego. Choćby zaprzeczał – łączyło ich coś głębokiego. Nawet jeżeli teraz mogło to nie obowiązywać, jeszcze kilka dni temu kochali się w swoim mieszkaniu. Zanim koncertowo spieprzyłeś, podsunął złośliwy głos w głowie.
– Wiem – szepnął i zamknął oczy, starając się czerpać jak najwięcej z chwili, gdy w końcu miał go bezpiecznego przy sobie. Nawet bez dotyku – przyjemność sprawiało samo leżenie obok siebie.
– Przepraszam – mruknął szczerze skruszony Colin.
     Nie pomagała świadomość, że od teraz musi ważyć każdy swój gest żeby nie zostać odtrąconym.
– W porządku.
     Nie. W rzeczywistości nic nie było w porządku. Gdyby mógł teraz wyjść, poszedł by prosto do piwnicy we francuskim lasku i zajął po raz kolejny tym, który śmiał położyć swoje obrzydliwe łapy na chłopaku. Ledwo powstrzymywał się przed wybuchem w jego obecności, złość i poczucie winy trawiły go od środka, spędzając mu sen z powiek przy dłuższym przymknięciu zmęczonych oczu. Nie zasługiwał na odpoczynek.
– Jean… prawda? – Niepewny głos strącił go na ziemię. Brązowe oczy przyglądały się Jeanowi z mieszanką różnych uczuć.
     Skinął lekko. Patrzył mu pewnie w oczy, aż w końcu blondyn skupił wzrok gdzieś indziej, odsłaniając swoją niewinną stronę.
– Wyglądasz na zmęczonego…
– Trochę – potwierdził. – Nie mogłem zasnąć, od kiedy cię porwali.
– Ty… Znalazłeś mnie pierwszy?
     Jean przywołał łagodny uśmiech, pod którym ukrył rozpacz, jaką poczuł na widok skrępowanego i rozebranego partnera. Nie mógł go teraz stresować. Chociaż Blake powiedział, że jego uczucia w takiej sytuacji są w porządku, a Colin powinien stopniowo sobie wszystko przypomnieć. Bał się, że w swoim obecnym stanie chłopak poczuje nienawiść.
– Mhm.
– Ja… Dzięki – wymruczał. – Spróbuję sobie przypomnieć – obiecał i utonął całą twarzą w poduszce, co tym razem szczerze rozbawiło mężczyznę. Pozwolił sobie zbliżyć się nieco i delikatnie objąć chłopaka tak, by nie sprawić mu dodatkowego dyskomfortu. Czuł, jak na początku jego ciało stężało. Chwilę zajęło mu rozluźnienie się, wtopienie w ramiona Jeana.
     Colin westchnął ze zmęczeniem, ale i dziwną ulgą. Nadal był zmieszany, zdezorientowany, lecz nie przeszkadzała mu taka bliskość. Wręcz przeciwnie. Ostrożnie przysunął się jeszcze bliżej… Trochę za blisko, uświadomił sobie, kiedy jego nos zetknął się z kołnierzykiem koszuli białowłosego. Kolejne westchnięcie opuściło jego usta same, przez co zrobiło mu się gorąco na twarzy. Ponieważ powoli wracał do bycia dawnym Colinem – umiejętnie zignorował wszelkie zawstydzenie.
     Nie wiedział, dlaczego pozwolił sobie przywrzeć do ciepłego, smukłego ciała Jeana i było mu z tym błogo. Usnął otulony grzaniem i wdychając ukochany zapach, o którym nigdy więcej nie zapomni.

2 komentarze:

  1. ciepla atmosfera koncuwki opowiadania ogrzewa mnie gdy na dworze tak zimno pozdrawiam badzo ladny rozdzial i licze ze motyw amnezji zostanie jeszcze bardziej rozwiniety bo to rzadki temat w opowiadaniach

    OdpowiedzUsuń